Vo2max w wydaniu Tomka Moskalika

To dopiero początek. To dopiero piąty kilometr. Euforia startowa i radość ruchu grupy. Prawa noga: udo: OK, lewa noga: kolano: OK, kręgosłup: OK. Jedyne co niepokoi, to świadomość błota. Będzie błoto, dużo błota. Padało całą noc. Trzeba być czujnym, bo będzie potwornie ślisko. Patrzę na zegarek – jest dwudziesta. Odprawa. Wszyscy się nieśpiesznie schodzą. Kilka twarzy rozpoznaję z ubiegłego roku. Nie znam ich, ale poznaję ten wzrok – oni rok wcześniej zmierzyli się z morderczymi podbiegami, wariackimi zbiegami, żarem, burzą i oberwaniem chmury. I błotem. Mimo to wrócili.
- Jak prognoza na jutro?
- Może przestanie.
- Może.
Z ich twarzy deszcz zmywa resztki entuzjazmu.
Widzę też wielu nowych. Wśród nich wielu wygląda na naprawdę dobrych. Jest i kilku tych najlepszych. Przeciskając się zatłoczonym, parującym potem i wilgocią ubrań korytarzem mimowolnie patrzę każdemu w oczy. Zwarte w charakterystycznej żylastości sylwetki, fachowcy długich dystansów, rzemieślnicy górskich ścieżek, niezłomni, twardzi… a każdy inny, a wszyscy jacyś tacy podobni… co ja, kuźwa, robię między nimi?! Czuję się jak profan zakłócający jakieś tajemne misterium. Uciekam w kąt sali i słucham Kuby, który opowiada o trasie. Staram się słuchać, lecz nieustannie obserwuję nonszalanckie pozy biegaczy. Tego tam znam z Krynicy, tego z brodą też – ścigałem się z nim w Tatrach, na pewno ostro trenował -z jego postawy wprost emanuje pewność siebie. Jest i Ścigacz. Ten Ścigacz. Trzy tygodnie temu sprawił, że w swoim ogromnym wysiłku poczułem się bardzo malutki… Cholera, to nie ma sensu, nakręcam się. Jak przed każdym startem.

Kuba kończy odprawę. Z sali pada pytanie: „ A jeżeli się przybiegnie po limicie?” I cisza.
Czekam, nikt się nie zaśmiał… Jest więc nas dwóch. Dwóch podenerwowanych, którzy wątpią w swoje wielomiesięczne przygotowania, którzy dziś w nocy nie zmrużą oka… Nie, chwila, trzech! Czterech! Jest nas wielu! Nagle uderza we mnie wszechobecne napięcie. Nawet Ścigacz, spod głęboko naciągniętego na twarz kaptura, niespokojnie omiata wzrokiem kilku bezczelnych, którzy od czasu do czasu odbierają mu oddech na finiszu.
Czasem, szczególnie nad ranem, tuż przed samym startem, czekam i proszę, żeby coś się wydarzyło. Wtedy już wiem, że to jeszcze nie czas, nie forma, że jest jeszcze tyle do poprawienia. I nigdy nic się nie wydarza. Zawsze trzeba wstać i iść na ten cholerny start.
Prawa noga: udo: OK, lewa noga: kolano: OK, kręgosłup: OK. Czas: 01:12:44 – chyba dobry. Ciężko jest oszacować tempo na błotnistym podbiegu, w końcu to nie bieg uliczny. To nie matematyczne, skrupulatne odliczanie sekund przy założeniu, że prędkość jest constans, zaś jej pochodna – przyśpieszenie, dąży do zera. Tutaj mamy, drodzy państwo, bieg górski, improwizację ruchu, gdzie, owszem, możesz sobie zakładać interwały i międzyczasy, możesz kombinować, planować… ale w takie dni jak ten, gdy nawet same góry nie wiedzą, jak będą wyglądały za kilka chwil, powinieneś zogniskować cały swój trud i kunszt biegacza w jeden atawistyczny cel: byle się nie wypierdzielić, byle się nie wypierdzielić i póki nie zatrzymasz się cało na mecie, powtarzać to jak mantrę. Jeżeli powtórzenia będą częste, jest duże prawdopodobieństwo, że biegniesz naprawdę
dobrze.
Prawa noga: udo: OK, lewa noga: kolano: OK, kręgosłup: OK. Czas: 01:14:11. Dopiero.
Jestem gdzieś w połowie najbardziej zamulającego podbiegu na trasie. Śmiało mogę stwierdzić, że się nudzę i chcę być już gdzieś dalej. Gdzieś, gdzie będę mógł już toczyć walkę nie ze swoją mocą (a raczej jej chwilową imaginacją), a ze swoją słabością. Teraz muszę wciąż patrząc sobie groźnie w oczy krzyczeć Hold!, Hold!, choć co chwila ktoś mnie wyprzedza. Przed walką ze słabością przyjdzie czas na balans, moją ulubioną część zabawy, mającej na celu jak najskuteczniejsze dooranie własnego ciała. Czas: 01:15:27. Dopiero.
Balans bowiem, Panowie i Panie, jak już wcześniej napomknąłem, jest najważniejszy i śmiało możemy go nazwać najważniejszą częścią biegu. Na przykład za chwilę zademonstruję balans pomiędzy dopuszczalnym (w kontekście trasy oczekującej na pokonanie) bólem mięśni, a pokorą względem ciągnącego się w nieskończoność podbiegu. Otóż stać mnie i na większy ból, i na większą pokorę. Kluczem jest balans, czyli stale tworzona krzywa, na którą powinny się składać takie zmienne jak ukształtowanie trasy, jej długość, a w moim przypadku, przede wszystkim wiedza, czy prawe udo (umiejętnie kontuzjowane zimą), lewe kolano (wzorcowo załatwione w Tatrach) i kręgosłup (majstersztyk samookaleczenia na Diablaku) wytrzymają do mety.
Póki co prawa noga: udo: OK, lewa noga: kolano: OK, kręgosłup: OK. Czas: 01:19:50. No dobrze, za tą górką jest krótki zbieg, a za nim Prehyba. Wielka Prehyba, przed którą każdy będzie się musiał pokłonić, ukorzyć. Wielka Prehyba, która każdemu, nawet najtwardszemu z hardych, przygnie kark do ziemi, wciśnie w błoto i zmusi do wspinania na czworakach.
Wielka Prehyba – to nazwa idealnie oddająca charakter tego biegu. Na jego trasie jest wiele gór, nawet wyższych niż Prehyba, jest wiele podbiegów, dłuższych, ale ten jeden, on na długo zapadnie w pamięć każdemu. Ja to już wiem; ten w żółtej koszulce, który wszystkich wyprzedza, on tego nie wie. A może wie, tylko nie obawia się Prehyby?
Prawa noga: udo: OK, lewa noga: kolano: OK, kręgosłup: OK. Czas: 01:19:24 – Boże, minęły trzy minuty?! Pierwszy zbieg, pierwsze roszady, pierwszy pęd. A biegi typu anglosaskiego, drodzy państwo, dla przeciętnego zawodnika, zawsze przedstawiają ten sam obraz: gdzieś daleko w kosmosie ściga się czołówka, gdzieś z tyłu biegnie ktoś, kim byłem i kim na pewno będę. To nieuniknione jak meta i podatki. Ale jeszcze nie dziś, nie w tym biegu.
Ale do rzeczy, moi państwo: jak nadmieniłem, gdzieś daleko z przodu jest czołówka, gdzieś z tyłu ogony, natomiast wokół nas trwa nieustanna walka pomiędzy Parowozami i Wirtuozami. Parowozy, z nieprzeniknionymi i zaciętymi wyrazami twarzy, prą w górę. Nic ich nie spowolni. Lecz i nic nie przyspieszy. Zawsze kogoś gonią, wyprzedzają i gonią następnego. Idą jak parowóz, od stacji do stacji. Do nich należą podbiegi. Gdy natomiast pojawia się zbieg, nabierają prędkości postaci, które wcześniej, gdy było pod
górkę, wtapiały się w tło stacji parowozów. Są to, drodzy państwo, wirtuozi zbiegów. Pochylone do przodu sylwetki, uniesione ręce, dyrygujące w takt jakiejś opętańczej polki-galopki i wariacka prędkość – to są ich znaki szczególne. Oni zawsze uciekają. A my, przeciętniacy, uciekamy na boki przed nimi. To nasz święty obowiązek. Oj tak, szanowni słuchacze, nie ma nic bardziej denerwującego dla Wirtuoza, gdy w końcu, na wyczekanym i wyproszonym zbiegu ma swoje kilka
sekund, kiedy błyskawicznie awansuje o kilkanaście pozycji, a raczej ma taki plan, który nagle zostaje brutalnie zniszczony przez czopa wolno przesuwającego się po wąskiej ścieżce w słuchawkach na uszach, skutecznie odcinających rzeczonego czopa od sylabizowanych w rytm kroków komunikatów Wirtuoza: U-wa-ga!, u-wa-ga!, spier-da-laj!
Parowóz nigdy nie zniży się do nawiązywania kontaktu werbalnego. Jego motto to: „Czyny, nie słowa!” Oczywiście, proszę Pana, ma Pan rację – są też Parowozy-Wirtuozi, oni jednak są już gdzieś w kosmosie, lub właśnie odbierają trofea na Ultra Trail du Mont-Blanc.
Prawa noga: udo: OK, lewa noga: kolano: OK, kręgosłup: OK. Czas: 01:20:02 – pierwszy zbieg. Byle się nie wypierdzielić. Powoli i czujnie rozpędzam się z górki. Pochylam się i
koncentruję. Przede mną potężny korzeń, pode mną żółty, błotny potok. Lewa ręka podaje takt sekcjom rytmicznym, prawa w odwodzie, w decydującej chwili zacznie kreślić olbrzymie okręgi łącząc całą orkiestrę w decydujące staccato. Tylko szybkość uchroni mnie przed upadkiem. Chcąc przeskoczyć przeszkodę minimalnie wyhamowuję. Prawa noga OK, lewa noga… ucieka gdzieś daleko. Byle nie pod korzeń! Boże, byle nie pod korzeń! Byle nie tam! Nie wiem czy płynę, czy jadę, czy lecę. Histerycznie łapię się mokrej gałęzi. Ucieka. Przez sekundę widzę tuż przed sobą szeroko otwarte oczy zawodnika, którego przed chwilą wyprzedziłem. W lewym kolanie wybucha ból – więc jednak noga utknęła pod korzeniem?! W takim razie już nic nie jest ważne. Co się wydarzy, gdy w końcu spadnę? Ileż czasu można tak lecieć? Nagle czuję potężne uderzenie w
plecy. Dziesięciometrowy ślizg głową w dół i spokój, a potem szum deszczu, który pada cały czas.
Prawa noga: udo: OK, lewa noga: kolano: ruszam. Ruszam! Kuźwa, wywinąłem się jak kot i wykpiłem się tylko obdartą skórą na kolanie, która gdzieś tam wyżej umaja trasę. Obejdę się bez niej, grunt, że mogę biec dalej. Hurra! Cholerny korzeń gdzieś wysoko ocieka błotem i czeka na następnych nieostrożnych. To nie korzeń, to mój brak koncentracji mógł mnie kosztować zakończenie biegu i sezonu startowego. Wybiegam na polany Przysłopu, deszcz, zasiekający tutaj – na otwartym terenie, zmywa ze
mnie błoto. Mijam pomnik upamiętniający spaloną przez okupantów rodzinę Fijasów i partyzantów, którzy tutaj walczyli i ginęli za ojczyznę. Przypominam sobie szczegóły tej smutnej historii. Za mną półtorej godziny biegu, sycę się możliwością myślenia – zaczynam w pamięci śpiewać piosenkę partyzancką. Jeszcze jakieś dwie godziny biegu i przestanę myśleć. Będę miał trudności z pomnożeniem 7×8. Póki co muszę się więc namyśleć do woli, póki mnie nie odetnie. Pozwolicie więc drodzy Państwo…
Przede mną dumnie piętrzy się Prehyba. Wiem, jak się z nią zmierzyć. Tylko pokorą jestem w stanie ją pokonać. Spuszczam głowę. Za nic nie podniosę wzroku, za nic, aż nie będę na samej górze. Liczę kamienie, łapię się konarów i korzeni, nawet listków, byle nie patrzeć w górę. Byle nie patrzeć! Udało się! Teraz będzie już tylko lepiej.
Prawa noga: udo: 2/10 (powód: brak balansu na podbiegu), lewa noga: kolano: piecze, kręgosłup: OK. Czas: 01:54:55 – pierwszy wodopój. Pierwszy żel. Czy nie za późno? Jeszcze kilka kilometrów umiarkowanie w górę. Już dawno nie biegnę w grupie. Teraz biegnę we mgle, a przede mną, na pograniczu widoczności, biegnie Reganka. W zeszłym roku była o godzinę lepsza ode mnie. Dzisiaj idzie mi widocznie lepiej, bo powinna być bardziej z przodu. Za mną nie ma nikogo. Po chwili i przede mną nie ma nikogo. Gdzie się nie obejrzę wszyscy i wszystko znika. Zostaję sam, wśród białej, watowatej poświaty, która umiejętnie wygłusza nawet chlupot błota pod butami. A może z tym
błotem jest jak z nosem? Jest cały czas w polu widzenia, tylko mózg go nie rejestruje przez wzgląd na jego oczywiste istnienie…
Tylko taśmy wzdłuż ścieżki, której nie widać, przywołują mnie niczym widma…
Prawa noga: udo: 5/10, lewa noga: kolano: 2/10 i piecze, kręgosłup: OK. Czas: 02:17:02.
Biegnąc, wsmarowuję maść przeciwbólową w udo. Zostawiam we mgle ichtiolowy zapach. Po chwili zostawiam w tyle również mgłę. To pokrzepiające, że im dłużej biegnę, tym szybciej biegnie czas. Czuję wewnętrzny spokój, być może dlatego, że jestem sam. Przede mną długi zbieg stąd, gdzie nie wiem, że jestem, aż po Obidzę. To właśnie tutaj w
zeszłym roku skręciłem nogę. Byle się nie… Zbiegam bardzo powoli. Moje buty nie sprawdzają się w tak błotnistym terenie. Mija mnie grupka biegaczy. Wirtuozi. Na moment się zapominam i przyspieszam – oni przecież biegną moim tempem, a to ja biegnę nieswojo. Ślizgam się, przewracam się, zwalniam.
Prawa noga: udo: 4/10 (maść działa), lewa noga: kolano: 3/10 i piecze, kręgosłup: 2/10. Czas: 03:03:55 – drugi wodopój. Niepotrzebnie się zatrzymałem, by się napić, ciężko jest mi się znów wbić w zasysające błoto. To już ponad połowa dystansu. Przede mną kolejne wyzwanie – długi i monotonny podbieg z Rozdzieli aż pod Wysoką. Tam w zeszłym roku miałem ścianę. Widzę ścieżkę z daleka, a na niej punkciki kilku biegaczy. Stąd wydaje się, że stoją, oni jednak się poruszają. Mozolnie lecz nieprzerwanie. Po drodze mijam dwóch biegaczy ultramaratonu. Mają dziwnie przekrzywione głowy, które opadają im na prawe ramiona. Biegną. Wyprzedzam ich. Czas:
….. jaki czas? 03:50:12. Czy to dużo? Czort wie.
Mijam kilku biegaczy – siedzą i tępo patrzą na mnie. Czuję, że mam siłę. Z ich wzroku, z ich niemocy wysysam trochę energii. Oni też są zmęczeni, lecz ja mniej. Prę w górę. Nogi mi gdzieś odjeżdżają i zsuwam się na brzuchu sześć metrów w dół. Znów jestem poniżej nich. To przelewa czarę goryczy. Klęcząc w błocie daję upust niemocy: Kurwa mać! -krzyczę. To pomaga. Zbieram się w sobie, pokonuję ślizgawkę i po chwili jestem na trawersie pod Wysokimi Skałkami.
Wysoka. Słabnę. Żel. Woda. Lewa:… eeee tam, nogi bolą. Ktoś mnie mija. I kolejny. Ktoś idzie przede mną. Ja biegnę. Muszę się ogarnąć i dogonić go. On idzie, a ja biegnę. Doganiam go. To gość w żółtej podkoszulce. On też jest zmęczony. Bardzo zmęczony. Przyspieszam. Lewa, prawa, kręgosłup… wytrzymają.
Gdzieś po drodze, ścigając Żółtego, zostawiłem Wysoką. Teraz zbieg na Durbaszkę. Ciężko mi się biegnie w dół. Dwa razy upadam. Tuż przed trzecim wodopojem mija mnie Egill – mój odwieczny rywal. O nie! Przebiegam przez punkt kontrolny i od razu biegnę dalej. Nie ma czasu na żel i wodę. Nie, gdy ścigam się z Egillem. Czas: 04:38:28. Jeszcze 10km. Dam radę na oparach. Egill niech je i pije, i niech to robi jak najdłużej, a ja nadrobię parę sekund, tym bardziej, że mam trudności ze zbiegiem, bo kolano ma już 9/10. To już tylko jest bieg mój i Egilla. Hyżo! Przez chwilę bawię się tym słowem, powtarzając go co kilka kroków. Wydaje się bardzo śmieszne ale i motywujące, bo znów jest kiepsko. Doskonale się nim oddycha: hy-żo, hy-żo, hy-żo…
Mijam Szafranówkę, na szczycie ktoś (kibic?), klepie mnie w ramię. Staram się uśmiechnąć i podnieść kciuka.
Ostatni zbieg. Ktoś mnie jeszcze wyprzedza – jedna albo dwie osoby.
Boże, jak ja masakrycznie wolno biegnę! Nie chcę wiedzieć, gdzie jest Egill, boję się odwrócić, bo gdy go zobaczę tak tuż tuż, to nie dam rady. Wtedy się poddam. Tak blisko.
Wbiegam na bruk – koniec błota. Ten krótki komunikat, gdzieś obija się w mojej głowie. Koniec błota, kolego! Hyżo! Hy-żo, hy-żo, hy-żo!
Przyspieszam.
Mijam jakiegoś zawodnika – dopinguje mnie, nie ściga się, daje się wyprzedzić, przyspieszam.
Widzę metę.
Widzę córkę i żonę.
Podkoszulka z napisem…
Run… tato… run…
Staram się wyprostować. Nagle ktoś wiesza mi medal na szyi. Wyłączam stoper. Czas: 05:38:03. Jezu, gdzie ja byłem przez ostatnie trzy godziny?!Teraz dopiero czuję, jak bardzo pada deszcz, jak bardzo jestem ubłocony, jak bardzo boli mnie noga. I ramię. Z czego to ramię mnie boli?
Egill przybiega dwie minuty później. Żółtek melduje się na mecie 40 minut po mnie. Reganka siedemnaście minut przede mną. Oni wszyscy nie wiedzą, że to były moje z nimi zawody. Oni nie wiedzą jak bardzo czuję się zwycięzcą. Mam ochotę podejść do Egilla i powiedzieć: Tym razem, to ja byłem lepszy! Ale przecież się nie znamy, a on na pewno nie ma na imię Egill.
Wygrywa Ścigacz.
Czekam, nikt się nie zaśmiał… Jest więc nas dwóch. Dwóch podenerwowanych, którzy wątpią w swoje wielomiesięczne przygotowania, którzy dziś w nocy nie zmrużą oka… Nie, chwila, trzech! Czterech! Jest nas wielu! Nagle uderza we mnie wszechobecne napięcie. Nawet Ścigacz, spod głęboko naciągniętego na twarz kaptura, niespokojnie omiata wzrokiem kilku bezczelnych, którzy od czasu do czasu odbierają mu oddech na finiszu.
Czasem, szczególnie nad ranem, tuż przed samym startem, czekam i proszę, żeby coś się wydarzyło. Wtedy już wiem, że to jeszcze nie czas, nie forma, że jest jeszcze tyle do poprawienia. I nigdy nic się nie wydarza. Zawsze trzeba wstać i iść na ten cholerny start.
Prawa noga: udo: OK, lewa noga: kolano: OK, kręgosłup: OK. Czas: 01:12:44 – chyba dobry. Ciężko jest oszacować tempo na błotnistym podbiegu, w końcu to nie bieg uliczny. To nie matematyczne, skrupulatne odliczanie sekund przy założeniu, że prędkość jest constans, zaś jej pochodna – przyśpieszenie, dąży do zera. Tutaj mamy, drodzy państwo, bieg górski, improwizację ruchu, gdzie, owszem, możesz sobie zakładać interwały i międzyczasy, możesz kombinować, planować… ale w takie dni jak ten, gdy nawet same góry nie wiedzą, jak będą wyglądały za kilka chwil, powinieneś zogniskować cały swój trud i kunszt biegacza w jeden atawistyczny cel: byle się nie wypierdzielić, byle się nie wypierdzielić i póki nie zatrzymasz się cało na mecie, powtarzać to jak mantrę. Jeżeli powtórzenia będą częste, jest duże prawdopodobieństwo, że biegniesz naprawdę
dobrze.
Prawa noga: udo: OK, lewa noga: kolano: OK, kręgosłup: OK. Czas: 01:14:11. Dopiero.
Jestem gdzieś w połowie najbardziej zamulającego podbiegu na trasie. Śmiało mogę stwierdzić, że się nudzę i chcę być już gdzieś dalej. Gdzieś, gdzie będę mógł już toczyć walkę nie ze swoją mocą (a raczej jej chwilową imaginacją), a ze swoją słabością. Teraz muszę wciąż patrząc sobie groźnie w oczy krzyczeć Hold!, Hold!, choć co chwila ktoś mnie wyprzedza. Przed walką ze słabością przyjdzie czas na balans, moją ulubioną część zabawy, mającej na celu jak najskuteczniejsze dooranie własnego ciała. Czas: 01:15:27. Dopiero.

Póki co prawa noga: udo: OK, lewa noga: kolano: OK, kręgosłup: OK. Czas: 01:19:50. No dobrze, za tą górką jest krótki zbieg, a za nim Prehyba. Wielka Prehyba, przed którą każdy będzie się musiał pokłonić, ukorzyć. Wielka Prehyba, która każdemu, nawet najtwardszemu z hardych, przygnie kark do ziemi, wciśnie w błoto i zmusi do wspinania na czworakach.
Wielka Prehyba – to nazwa idealnie oddająca charakter tego biegu. Na jego trasie jest wiele gór, nawet wyższych niż Prehyba, jest wiele podbiegów, dłuższych, ale ten jeden, on na długo zapadnie w pamięć każdemu. Ja to już wiem; ten w żółtej koszulce, który wszystkich wyprzedza, on tego nie wie. A może wie, tylko nie obawia się Prehyby?
Prawa noga: udo: OK, lewa noga: kolano: OK, kręgosłup: OK. Czas: 01:19:24 – Boże, minęły trzy minuty?! Pierwszy zbieg, pierwsze roszady, pierwszy pęd. A biegi typu anglosaskiego, drodzy państwo, dla przeciętnego zawodnika, zawsze przedstawiają ten sam obraz: gdzieś daleko w kosmosie ściga się czołówka, gdzieś z tyłu biegnie ktoś, kim byłem i kim na pewno będę. To nieuniknione jak meta i podatki. Ale jeszcze nie dziś, nie w tym biegu.
Ale do rzeczy, moi państwo: jak nadmieniłem, gdzieś daleko z przodu jest czołówka, gdzieś z tyłu ogony, natomiast wokół nas trwa nieustanna walka pomiędzy Parowozami i Wirtuozami. Parowozy, z nieprzeniknionymi i zaciętymi wyrazami twarzy, prą w górę. Nic ich nie spowolni. Lecz i nic nie przyspieszy. Zawsze kogoś gonią, wyprzedzają i gonią następnego. Idą jak parowóz, od stacji do stacji. Do nich należą podbiegi. Gdy natomiast pojawia się zbieg, nabierają prędkości postaci, które wcześniej, gdy było pod
górkę, wtapiały się w tło stacji parowozów. Są to, drodzy państwo, wirtuozi zbiegów. Pochylone do przodu sylwetki, uniesione ręce, dyrygujące w takt jakiejś opętańczej polki-galopki i wariacka prędkość – to są ich znaki szczególne. Oni zawsze uciekają. A my, przeciętniacy, uciekamy na boki przed nimi. To nasz święty obowiązek. Oj tak, szanowni słuchacze, nie ma nic bardziej denerwującego dla Wirtuoza, gdy w końcu, na wyczekanym i wyproszonym zbiegu ma swoje kilka
sekund, kiedy błyskawicznie awansuje o kilkanaście pozycji, a raczej ma taki plan, który nagle zostaje brutalnie zniszczony przez czopa wolno przesuwającego się po wąskiej ścieżce w słuchawkach na uszach, skutecznie odcinających rzeczonego czopa od sylabizowanych w rytm kroków komunikatów Wirtuoza: U-wa-ga!, u-wa-ga!, spier-da-laj!
Parowóz nigdy nie zniży się do nawiązywania kontaktu werbalnego. Jego motto to: „Czyny, nie słowa!” Oczywiście, proszę Pana, ma Pan rację – są też Parowozy-Wirtuozi, oni jednak są już gdzieś w kosmosie, lub właśnie odbierają trofea na Ultra Trail du Mont-Blanc.
Prawa noga: udo: OK, lewa noga: kolano: OK, kręgosłup: OK. Czas: 01:20:02 – pierwszy zbieg. Byle się nie wypierdzielić. Powoli i czujnie rozpędzam się z górki. Pochylam się i
koncentruję. Przede mną potężny korzeń, pode mną żółty, błotny potok. Lewa ręka podaje takt sekcjom rytmicznym, prawa w odwodzie, w decydującej chwili zacznie kreślić olbrzymie okręgi łącząc całą orkiestrę w decydujące staccato. Tylko szybkość uchroni mnie przed upadkiem. Chcąc przeskoczyć przeszkodę minimalnie wyhamowuję. Prawa noga OK, lewa noga… ucieka gdzieś daleko. Byle nie pod korzeń! Boże, byle nie pod korzeń! Byle nie tam! Nie wiem czy płynę, czy jadę, czy lecę. Histerycznie łapię się mokrej gałęzi. Ucieka. Przez sekundę widzę tuż przed sobą szeroko otwarte oczy zawodnika, którego przed chwilą wyprzedziłem. W lewym kolanie wybucha ból – więc jednak noga utknęła pod korzeniem?! W takim razie już nic nie jest ważne. Co się wydarzy, gdy w końcu spadnę? Ileż czasu można tak lecieć? Nagle czuję potężne uderzenie w
plecy. Dziesięciometrowy ślizg głową w dół i spokój, a potem szum deszczu, który pada cały czas.

mnie błoto. Mijam pomnik upamiętniający spaloną przez okupantów rodzinę Fijasów i partyzantów, którzy tutaj walczyli i ginęli za ojczyznę. Przypominam sobie szczegóły tej smutnej historii. Za mną półtorej godziny biegu, sycę się możliwością myślenia – zaczynam w pamięci śpiewać piosenkę partyzancką. Jeszcze jakieś dwie godziny biegu i przestanę myśleć. Będę miał trudności z pomnożeniem 7×8. Póki co muszę się więc namyśleć do woli, póki mnie nie odetnie. Pozwolicie więc drodzy Państwo…
Przede mną dumnie piętrzy się Prehyba. Wiem, jak się z nią zmierzyć. Tylko pokorą jestem w stanie ją pokonać. Spuszczam głowę. Za nic nie podniosę wzroku, za nic, aż nie będę na samej górze. Liczę kamienie, łapię się konarów i korzeni, nawet listków, byle nie patrzeć w górę. Byle nie patrzeć! Udało się! Teraz będzie już tylko lepiej.
Prawa noga: udo: 2/10 (powód: brak balansu na podbiegu), lewa noga: kolano: piecze, kręgosłup: OK. Czas: 01:54:55 – pierwszy wodopój. Pierwszy żel. Czy nie za późno? Jeszcze kilka kilometrów umiarkowanie w górę. Już dawno nie biegnę w grupie. Teraz biegnę we mgle, a przede mną, na pograniczu widoczności, biegnie Reganka. W zeszłym roku była o godzinę lepsza ode mnie. Dzisiaj idzie mi widocznie lepiej, bo powinna być bardziej z przodu. Za mną nie ma nikogo. Po chwili i przede mną nie ma nikogo. Gdzie się nie obejrzę wszyscy i wszystko znika. Zostaję sam, wśród białej, watowatej poświaty, która umiejętnie wygłusza nawet chlupot błota pod butami. A może z tym
błotem jest jak z nosem? Jest cały czas w polu widzenia, tylko mózg go nie rejestruje przez wzgląd na jego oczywiste istnienie…
Tylko taśmy wzdłuż ścieżki, której nie widać, przywołują mnie niczym widma…
Prawa noga: udo: 5/10, lewa noga: kolano: 2/10 i piecze, kręgosłup: OK. Czas: 02:17:02.
Biegnąc, wsmarowuję maść przeciwbólową w udo. Zostawiam we mgle ichtiolowy zapach. Po chwili zostawiam w tyle również mgłę. To pokrzepiające, że im dłużej biegnę, tym szybciej biegnie czas. Czuję wewnętrzny spokój, być może dlatego, że jestem sam. Przede mną długi zbieg stąd, gdzie nie wiem, że jestem, aż po Obidzę. To właśnie tutaj w
zeszłym roku skręciłem nogę. Byle się nie… Zbiegam bardzo powoli. Moje buty nie sprawdzają się w tak błotnistym terenie. Mija mnie grupka biegaczy. Wirtuozi. Na moment się zapominam i przyspieszam – oni przecież biegną moim tempem, a to ja biegnę nieswojo. Ślizgam się, przewracam się, zwalniam.
Prawa noga: udo: 4/10 (maść działa), lewa noga: kolano: 3/10 i piecze, kręgosłup: 2/10. Czas: 03:03:55 – drugi wodopój. Niepotrzebnie się zatrzymałem, by się napić, ciężko jest mi się znów wbić w zasysające błoto. To już ponad połowa dystansu. Przede mną kolejne wyzwanie – długi i monotonny podbieg z Rozdzieli aż pod Wysoką. Tam w zeszłym roku miałem ścianę. Widzę ścieżkę z daleka, a na niej punkciki kilku biegaczy. Stąd wydaje się, że stoją, oni jednak się poruszają. Mozolnie lecz nieprzerwanie. Po drodze mijam dwóch biegaczy ultramaratonu. Mają dziwnie przekrzywione głowy, które opadają im na prawe ramiona. Biegną. Wyprzedzam ich. Czas:
….. jaki czas? 03:50:12. Czy to dużo? Czort wie.
Mijam kilku biegaczy – siedzą i tępo patrzą na mnie. Czuję, że mam siłę. Z ich wzroku, z ich niemocy wysysam trochę energii. Oni też są zmęczeni, lecz ja mniej. Prę w górę. Nogi mi gdzieś odjeżdżają i zsuwam się na brzuchu sześć metrów w dół. Znów jestem poniżej nich. To przelewa czarę goryczy. Klęcząc w błocie daję upust niemocy: Kurwa mać! -krzyczę. To pomaga. Zbieram się w sobie, pokonuję ślizgawkę i po chwili jestem na trawersie pod Wysokimi Skałkami.
Gdzieś po drodze, ścigając Żółtego, zostawiłem Wysoką. Teraz zbieg na Durbaszkę. Ciężko mi się biegnie w dół. Dwa razy upadam. Tuż przed trzecim wodopojem mija mnie Egill – mój odwieczny rywal. O nie! Przebiegam przez punkt kontrolny i od razu biegnę dalej. Nie ma czasu na żel i wodę. Nie, gdy ścigam się z Egillem. Czas: 04:38:28. Jeszcze 10km. Dam radę na oparach. Egill niech je i pije, i niech to robi jak najdłużej, a ja nadrobię parę sekund, tym bardziej, że mam trudności ze zbiegiem, bo kolano ma już 9/10. To już tylko jest bieg mój i Egilla. Hyżo! Przez chwilę bawię się tym słowem, powtarzając go co kilka kroków. Wydaje się bardzo śmieszne ale i motywujące, bo znów jest kiepsko. Doskonale się nim oddycha: hy-żo, hy-żo, hy-żo…
Mijam Szafranówkę, na szczycie ktoś (kibic?), klepie mnie w ramię. Staram się uśmiechnąć i podnieść kciuka.
Ostatni zbieg. Ktoś mnie jeszcze wyprzedza – jedna albo dwie osoby.
Boże, jak ja masakrycznie wolno biegnę! Nie chcę wiedzieć, gdzie jest Egill, boję się odwrócić, bo gdy go zobaczę tak tuż tuż, to nie dam rady. Wtedy się poddam. Tak blisko.
Wbiegam na bruk – koniec błota. Ten krótki komunikat, gdzieś obija się w mojej głowie. Koniec błota, kolego! Hyżo! Hy-żo, hy-żo, hy-żo!
Przyspieszam.
Mijam jakiegoś zawodnika – dopinguje mnie, nie ściga się, daje się wyprzedzić, przyspieszam.
Widzę metę.
Widzę córkę i żonę.
Podkoszulka z napisem…
Run… tato… run…
Staram się wyprostować. Nagle ktoś wiesza mi medal na szyi. Wyłączam stoper. Czas: 05:38:03. Jezu, gdzie ja byłem przez ostatnie trzy godziny?!Teraz dopiero czuję, jak bardzo pada deszcz, jak bardzo jestem ubłocony, jak bardzo boli mnie noga. I ramię. Z czego to ramię mnie boli?
Egill przybiega dwie minuty później. Żółtek melduje się na mecie 40 minut po mnie. Reganka siedemnaście minut przede mną. Oni wszyscy nie wiedzą, że to były moje z nimi zawody. Oni nie wiedzą jak bardzo czuję się zwycięzcą. Mam ochotę podejść do Egilla i powiedzieć: Tym razem, to ja byłem lepszy! Ale przecież się nie znamy, a on na pewno nie ma na imię Egill.
Wygrywa Ścigacz.