banner SWW

Ciężki los wspinacza zimowego czyli...

..."wpierdol na życzenie, edycja 2017"

Istnieje wiele „pułapek myślowych” dla wspinaczy. Jedna z nich jest taka, że jeśli zrobiliście już w górach kilka dróg i macie niejakie zaufanie do swoich umiejętności, to o pewnych ścianach myślicie że „cokolwiek by się nie działo, to TAM się na coś wespniemy!”. Zgodnie z takim przekonaniem, zaatakowaliśmy z Krzyśkiem Buławskim cestę Stepanskeho na Tępej Turni (nr 21 na tatry.nfo). Czasami jednak, nie wszystko idzie po naszej myśli. Przedstawiam własną wersję opowiadania Kuby Kokowskiego pt „Wpierdol na życzenie, edycja 2017”.

Żeby zacząć od dobrego absurdu powiem, że główną motywacją wycieczki był zakup nowych butów zimowych. Już sam ten pomysł był dziwny, zważywszy na to, że pod ścianę podchodziliśmy na nartach. Oznacza to, że w ciągu dnia dwa razy zmieniałem obuwie między butem skiturowym a wspinaczkowym. Ale od początku.

Prognozy nie dawały złudzeń – sobota paskudna, niedziela znośna – jeśli jechać na narty. Ciągły opad śniegu, wzrastające zagrożenie lawinowe, dość zimno. To nie są warunki na wspinanie.  Nie zrażeni tymi faktami, w piątek na avatarze o 19 umawiamy się z Krzyśkiem na wyjazd z Krakowa ok. 430 na Tępą. Konretny cel? „aaaa, coś się znajdzie!” Konkretny szpej? „weź wszystko do auta, to się podzielimy!” Bez przesady, nie idziemy na Zerwę, z Tępą sobie poradzimy, nie ma co przeplanowywać.

Rano, gdzieś koło Biedronki w Nowym Targu proszę Krzyśka, żeby mnie zmienił za kółkiem – alternatywą jest drzemka na parkingu albo drzemka za kierownicą. Pierwszy raz zdarza mi się, żebym rano nie był w stanie dojechać do celu (zwykle większy problem sprawia droga powrotna). Ostatecznie docieramy na parking i podchodzimy na nartach do schroniska przy Popradzkim Plesie. Po drodze dowiadujemy się, że organizatorzy odwołali Memoriał Bartka Olszańskiego, bo podejście pod Bulę było zbyt zagrożone lawinami… Zatrzymujemy się na chwilę w schronisku – cywilizowana toaleta, ubieranie detektorów w cieple i… wybór drogi i szczegółów logistycznych. Podejdziemy na nartach pod samą ścianę, wespniemy się na Lucne Sedlo i w drodze powrotnej zabierzemy narty. Trochę baliśmy się, czy zejście z Lucnego nie będzie zagrożone lawinowo, ale po cóż się martwić na zapas. Słowem – dziwne rozprężenie na starcie. Czujemy że może się ono zemścić, nie wiemy tylko – jak bardzo.

Idąc pod ścianę dostajemy lekki przedsmak tego, co może nas czekać. Pada gęsty śnieg, wieje wiatr. Białe piekło, szalejący żywioł. Ubieram goreteks i gogle (chyba pierwszy raz użyłem ich nie podczas zjazdu na nartach…). Drogę widać dopiero jak się stanie tuż pod nią. A i to – tylko jak wiatr łagodnieje i nie spadają pyłówki. Zostawiamy narty przy dużym kamieniu i ruszamy. Jeszcze przed wbiciem w ścianę, podchodzimy w śniegu po udo. Potem zaczyna się standardowa, zimowa orka. Teren o trudnościach od II do IV, zwykle nastręcza te same trudności. Odśnieżanie chwytów, odśnieżanie asekuracji, modlitwy o to, żeby pod śniegiem na który kładziemy nogę nie było pochyłej gładkiej płyty skalnej, pyłówki sypiące się za kołnierz itd. Na prowadzenie wyciągu który mi przypada, ze śmiałością ściągam kurtkę puchową, ale ku mojemu zaskoczeniu jestem się w stanie rozgrzać wspinaniem. 60m czwórkowego terenu prowadzę dobrą godzinę – niby trudno nie jest, stopnie są – ale teren jakby trochę wypycha, czasem przeczesuję przemrożone trawki, zrzucam ze dwie małe deski śniegu.

image001

Widok na cestę z miejsca gdzie się szpeimy. Fot. Krzysiek Buławski

Wyciąg później, Krzysiek zbiera podobne doświadczenia. Na krótką chwilę, śnieżyca ustępuje, a niebo staje się… czerwone. Docieram do partnera dokładnie w momencie, gdy robi się ciemno. Ściągam gogle i ubieram czołówkę. Rzut oka na sytuację – nad nami miało być 150m łatwego terenu. Stoimy na wypłaszczeniu, ale nad nami jest przewieszka. W lewo – piętrzy się jakaś ścianka. W prawo – niby połogo, ale widać że jest to płyta przysypana sypkim śniegiem z dwiema czy trzema kępami trawy – w baletkach pewnie bułka z masłem, w rakach raczej szukanie guza. Topo pokazuje jeszcze co innego, nie bardzo wiadomo, gdzie iść. Pod nami – skośne wyciągi, na których napotkaliśmy może jedną starą kostkę. Wycof też nie będzie łatwy.  Ani w górę, ani w dół.

Przez chwilę stoimy w impasie, który przerywam stanowczym „dawaj mi te haki!”. Wbijam dwie sztuki, dokładam backup i modlę się o to, żeby starczyło liny do półki 2 wyciągi niżej. Wystarcza do rzeczonej sklinowanej kostki – poznaję miejsce po linii obrywu śniegu, który zrzuciłem wcześniej. Krzysiek dojeżdża dokładnie w momencie, kiedy mam zbudowane całe stanowisko do wycofu – haki, repy, backup itd. Zaczynamy ściągać linę („za czerwoną”) – idzie bardzo trudno i w momencie, gdy luźna końcówka zielonej żyły zawisa 2m nad półką i 4m od nas blokuje się dokumentnie. Krzysiek dowiązuje się do czerwonego końca. Opuszczam go 3metry pod stanowisko – może jak stanie dalej od ściany to mu się uda odblokować. Niestety to też się nie udaje. Skoro jednak jest asekurowany, wymyślamy, że może przeprusować te 2m na jednej (czerwonej) żyle, i potem dowiązać się do obu i wspiąć do zaklinowanego węzła.

image002

W trakcie wycofu. Fot. Krzysiek Buławski
 

Krzysiek narzeka, że ostatnio prusikował na kursie. Chętnie bym go zastąpił, ale skoro on już jest dowiązany do kawałka liny, który ma mu dać jakąkolwiek asekurację – ostatecznie się godzi zrobić robotę na rzecz zespołu. Prus na nogę – Prus na uprząż. Noga, ciało. Noga, ciało. Lina się naciąga i Krzysiek powtarza operację ze 6 razy, zanim się oderwie od ziemi. Mnie, jako że od stania nie robi się cieplej pozostaje obserwować, kibicować i… zjeść kabanosa i napić się herbaty. Staram się jednak zostawić żelazną rezerwę, bo nie wiadomo jak długo przyjdzie nam kiblować na tym stanowisku. Żeby nie było, że się opieprzam – wysyłam smsa „w doliny” żeby żona Krzyśka się nie martwiła. Krzysiek dociera do sklinowanego węzła, przesuwa go o dosłownie kilka centymetrów i zjeżdża na dół. Naciągniętej zielonej liny wystarcza na styk – gdyby węzeł sklinował się metr niżej, cały wycof skomplikowałby się znacznie bardziej. Na szczęście pozostałe dwa zjazdy pod ścianę puszczają nas już bez przygód. Schodzę stokiem w śniegu po pas, modląc się, żeby cały żleb nad moją głową nie wyjechał.

Myliłby się jednak ten, co pomyślałby że teraz już będzie łatwo. Otóż w momencie gdy z powrotem zakładam drugiego buta narciarskiego… gaśnie mi czołówka. Budzi to moje lekkie zdziwienie (miałem baterie użyte wcześniej przez może 3h). Efekt jest taki, że zjeżdżam z jedną ręką przy czole, próbując co chwilę włączyć latarkę – daje to światła na kilka sekund, potem zapada ciemność. Krzysiek jedzie tuż przede mną, a ja -  „na pamięć” odtwarzam jego trajektorię. Co chwilę też odwraca się do tyłu i oświetla mi kawałek ścieżki przez dolinę. W większości operacja nawet się udaje i tylko raz, w kompletnej ciemności, ląduję w jakiejś pokracznej pozycji, z wypiętymi obiema nartami zatrzymanymi na kamieniu. „Tylko raz” to w tych okolicznościach niezły bilans.

Po niespiesznym przepaku w schronisku, na asfalcie nieco udoskonalamy technikę – to ja jadę pierwszy, a Krzysiek ze światłem z tyłu i z boku, oświetlając mi cały czas drogę. Na szczęście na płaskim wystarczy stać na nartach i po paru minutach znajdujemy się przy samochodzie. Powrót do domu na szczęście odbył się bez przygód i po 23 godzinach od wstania z łóżka – kładę się spać.

 image003

W trakcie wycofu. Fot. Krzysiek Buławski

 

Wnioski?

Jak człowiek jest napalony, to zawsze pójdzie się wspinać. Ale to wciąż nie znaczy, że to jest mądre i że nosi jakiekolwiek znamiona sensownego działania.

Phantom Tech’y są (chyba raczej) warte swojej ceny. Ale nawet Phantom Tech’y nie są warte wspinania w sytuacji, kiedy należy iść na narty albo na piwo z resztą zawodników MBO.

Cel i taktykę wspinania warto jednak ustalić w domu. W ostateczności - w samochodzie – byle w trakcie wycieczki nie tracić cennego czasu na głupoty.

Tak, urobiliśmy „aż” 3 wyciągi czwórkowej drogi. Złośliwi powiedzą że jesteśmy słabi. Pozdrawiam ich i stwierdzam, że nonszalancja nie jest właściwym zachowaniem w górach.

W przeciwieństwie do przygody Kolegów z grudnia 2015 nie skończyliśmy drogi, ale też…

W przeciwieństwie do przygody Kolegów z grudnia 2015, żadna kończyna nie została złamana ani uszkodzona.

 

Autor: Wojtek Anzel