- Kategoria: Relacje
Chamonix 2013 - klasyki Valee Blanche
Michał Semow
Pomysł zrodził się na marginesie artykułów Maćka Ciesielskiego - Alpy dla każdego. Zatęskniliśmy trochę za śniegiem i zimnem, poczuliśmy silną potrzebę odkurzenia dziab i od słowa do słowa stanęło na Valee Blanche.
Tym razem udało się dosyć solidnie przygotować logistykę przedwyjazdową. Przewodnik Damilano uzmysłowił, jaki ogrom dróg oferuje masyw Mont Blanc, pobieżna lektura i poszukiwanie zdjęć w sieci wystarczyła by podnieść ciśnienie i motywację. Czasu będziemy mieli niewiele - zaledwie 4-5 dni na górze. W sam raz, aby złapać aklimatyzację i rozejrzeć się po okolicy. Jednak do rzeczy - plecak spakowany, razem z torbą na żarcie wyszło jakieś 30 kg. O 6.50 startuję autobusem z Krakowa, wpadam na śniadanie (dzięki Groszku za parówki!) do chłopaków we Wrocławiu i o 12 zajeżdża Octavia kolegów z Ostrowa. Bagażnik, o dziwo, łyka cały majdan bez problemu. Ściśnięci we trzech na tylnej kanapie (ale za to taniej!) ruszamy na west.
W środku nocy docieramy do doliny. Tuż przed Chamonix zalegamy na parkingu, żeby złapać trochę snu i wystartować następnego dnia prosto do góry. Rano zostaje przepakować się, wskoczyć w spodnie membranowe i nowe Nepale i dostać się do kolejki na Aiguille du Midi. Bilet RT - równe 50 eur. Zniżek dla nas nie ma. Pakujemy się do gondoli i z poczuciem dobrze zainwestowanych pieniędzy oglądamy uciekające pod nogami metry przewyższenia. Na górnej stacji spędzamy co nieco czasu, rozglądając się po okolicy: Japończycy, Japończycy, Niemcy, Francuzi, Japończycy. Spotkany kolega z Wrocławia ostrzega przed żandarmerią grasującą po "polu namiotowym" - dobrze wiedzieć. Jako, że zaczyna się chmurzyć, zarzucamy wory na plecy, szpeimy się i przez tunel lodowy, wąską ścieżkę zejściową lądujemy na lodowcu.
Szybko urządzamy się w wolnej miejscówce na namiot. Okolica całkiem przyjemna: lodowiec płaski, bez szczelin. Dookoła imponujące ściany i igły. Cóż, trzeba poczuć się jak w domu. Tymczasem mamy godzinę zaledwie 14.00, a nam nie pozostało nic innego jak zalec w namiocie. W samą porę, koło 16.00 zaczyna padać śnieg z deszczem. Tak już będzie codziennie.
Niewyspanie po podróży pozwala zdrzemnąć się, otwieram oczy o 22.00 i widzę czyste niebo. Nie jest zimno, tuż poniżej zera, ale śnieg już zaczyna betonować. Głowa boli, trzeba łyknąć pigułę. Do tego solidna kolacja, butelka wody na rano do śpiwora a budzik na 2.30. Będzie ładny dzień!
Ogarnianie rano idzie dość opornie. Wypadliśmy z wprawy po grudniowych Tatrach. Uysy nie chce wyjść ze śpiwora, a tu jeszcze trzeba namiot położyć - żeby potencjalny żandarm nie czepiał się. W końcu koło 4.30 startujemy w stronę Pointe Lachenal, gdzie planujemy przespacerować polecaną graniówkę (trawers Pointe Lachenal, II AD 4a). Jeszcze przy świetle czołówek rozwiązujemy się tuż za szczeliną brzeżną i podchodzimy krótkim acz stromym stokiem na grań. Teraz widzimy wschodnią ścianę Tacula w pełnej krasie - choć jeszcze nieco ciemno. W oczy rzuca się przede wszystkim potężny kuluar Jagera z serakami straszącymi w zwieńczeniu.
Idziemy kawałek prostą śnieżną granią, później mamy pierwszy odcinek mikstowy bez istotnych trudności (0-I) i zjazd. Kawałek trawersu na siodełko i już jesteśmy pod kluczową ścianką. Wychodzi słońce.
Całe trudności tej hmm... drogi? wycieczki? sprowadzają się do jednego skalnego wyciągu za ok. 4a. Mimo ostrzeżeń przewodnika o kruchości komina w razie braku śniegu i lodu, ściągam raki i pakuję się pełen entuzjazmu w czerwony granit. Wyciąg oferuje 40 metrów fajnego wspinania, ciężkie buty nie przeszkadzają. Nie jestem pewien, czy uczęszczany wariant pokonania ścianki jest tożsamy z tym, który opisuje Maciek Ciesielski, ale skoro inni tak chodzą... jest fajnie.
Komin kończę już bez rękawiczek, w komfortowej temperaturze. Na górze wygrzewamy się w pierwszych promieniach słońca. Już bardziej pewni siebie spoglądamy w stronę Aiguille du Midi, jednak dziś jeszcze poprzestaniemy na małej grani Cosmiques. Szybko przelatujemy płaski lodowiec i wbijamy się w fajne, strome stoki śnieżne prowadzące na grań.
Grań prowadzi sama, oferując przyjemne, łatwe mikstowe wspinanie - Uysy to nazywa scramblingiem. Nie wiążemy się. Trzeba przyzwyczajać się do lufy, koncentrować na ruchach zamiast ufać złudnej asekuracji z byle-czego. Pogoda tymczasem jest piękna i wycieczka sprawia ogromną przyjemność, szczególnie biorąc pod uwagę otaczające widoki. Nie spieszy nam się specjalnie - schronisko Cosmiques jest o rzut beretem a godzina wczesna.
W moim odczuciu, kluczową trudność sprawiła połoga płytka, po której należało zejść trawersem. Można łatwo przyazerować zaczepiając pętlę na zębie, jednak dla osób średnio-wyższych nie będzie sprawiało problemu sięgnięcie do świetnej rysy przycinającej diagonalnie płytę. Po niej, na łapach, przeskoczymy na następne stopnie.
Przeskakujemy przez barierkę tarasu schroniska i odpoczywamy od słońca i wysokości na ławach szatni. Przy okazji obserwujemy dowóz i odbiór towaru ze schroniska helikopterem. Działalność zakończyliśmy o godzinie 9.00 - co tu dalej robić? Piwo drogie jak cholera: 0,33 l kosztuje 4,5 eur, to nie jest rozwiązanie. Przed południem ewakuujemy się na dół, stawiamy namiot i przystępujemy do czynności obozowych.
Popołudnie schodzi na prostych czynnościach: topieniu wody, gotowaniu żarcia, suszeniu śpiworów, topieniu wody, spaniu, budowaniu kibla, topieniu wody... itd. Namiot przykryty śpiworami zapewnia świetną osłonę od palącego słońca, kindle i mp3 pozwalają przepływać godzinom niepostrzeżenie. Koło 16.00, tak jak wczoraj, chmury gęstnieją i zaczyna sypać śnieg z deszczem. Trzeba pochować cały majdan i zalec w śpiworach, momentalnie wraz z chowającym się słońcem spada temperatura.
Trzeba przyznać - kibel wybudowaliśmy sobie zacny. Odkryta przestrzeń na lodowcu czyni takie urządzenie koniecznym. Popołudnia warto spożytkować na poczynienie udogodnień dookoła namiotu: osłoniętej kuchni, siedzisk czy schowków na szpej. Wraz z nadchodzącym zmrokiem spada temperatura, wyganiając całe obozowisko do namiotów, ale i niebo przejaśnia się. Ufni w stały rytm pogodowy ustawiamy budzik na 3.00 i planujemy wbić się w "dużą" grań Cosmiques (Arête des Cosmiques, II AD, 4b).
Aby uniknąć legendarnych korków na tej klasycznej drodze, weszliśmy w nią dość wcześnie, jeszcze przed 5.00. Początkowy odcinek biegnie śniegiem i mikstem, więc niska temperatura o poranku nie stanowi problemu. Jesteśmy sami, jest pięknie.
Dochodzimy wreszcie do pierwszego stanowiska zjazdowego. Zgodnie z topo z summitposta, należy tu wykonać "60-metrowy zjazd w dwóch wyciągach". Cóż, linę mamy 60'kę więc cisnę w dół, szukając po drodze stanowiska: nie ma. Ale są ślady gdzieś dalej, po trawersie. Wypinam się, kręcę po półkach, każę chłopakom zjeżdżać aby nie tracić czasu. Jest jakieś marne stanowisko z taśm i kilkumetrowy zjazd - schodzić tędy nerwowo. Próbuję jednak to obejść dołem, przy pomocy autoasekuracji z taśmy 240 cm udaje mi się zewspinać dosyć trudny próg, ale Groszka i Uysego wysyłam jednak na ten krótki zjazd - tak będzie bezpieczniej. Tymczasem dogania nas pierwszy przewodnik z klientem.
Później jeszcze łatwy, trójkowy próg z dziurkami na zęby raków. Na górze są dwa haki, więc niewiele myśląc zrzucam linę chłopakom. Szkoda ryzykować. Przewodnik nas wyprzedza, wpinając się bez pytania w mój stan - niech idzie w cholerę. Za nami jeszcze jedna trójka z przewodnikiem. Tymczasem zbliżamy się powoli do monumentalnych wieżyc z czerwonego granitu, zaraz powinna być kluczowa płytka za 4b.
Obserwujemy dwa przepuszczone zespoły przed nami, Uysy odważnie decyduje się poprowadzić płytę. Puszcza bez problemu. W rzeczy samej chwyty są świetne, zęby raków trzymają znakomicie a asekuracja również nie sprawia problemu. Mi osobiście większy problem sprawił wąski kominek za przewinięciem po prawej, parę metrów dalej - ciężko było zmieścić się z plecakiem z drugą żyłą. Stanowisko założone na sporej półce, patrzę dalej: chyba pójdziemy na sztywno. Uysy zostaje na prowadzeniu.
Droga trawersuje kilkanaście metrów po północnej stronie ściany, aż do ewidentnego kominka. W miejsce ciepłego granitu wchodzą zimowe, mikstowe warunki.
Fajnym terenem - nie za łatwym, nie za trudnym - docieramy w dwóch wyciągach do ostatniego stanowiska, już na słońcu, na samym ostrzu grani. Stąd tylko kilkanaście metrów do drabinki wyprowadzającej na tarasy urządzeń kolejki Aiguille du Midi. Parę kroków po wąskiej płetwie śnieżnej i jesteśmy w tłumie turystów. Uff, mityczna grań zrobiona, bez przygód, bez problemów. Możemy się pobyczyć na słońcu, porozmawiać z Japończykami...
Słońce pali bezlitośnie, chcąc niechcąc musimy zwijać się z powrotem na lodowiec. W stacji kolejki można przy okazji skorzystać jeszcze z normalnego kibla, umyć zęby. Staczamy się pod namiot i zaczynamy kolejne popołudnie: topienie wody, gotowanie, drzemki... w końcu to urlop :) Popołudniu tradycyjnie załamanie pogody, ciemne chmury kłębią się nad Grandes Jorasses.
Zawczasu przygotowujemy szpej na jutrzejszą atrakcję: mikstową drogę Contamine - Grisolle (II AD, 350 m) na Triangle du Tacul. Mamy świadomość tego, że to co dotychczas urobiliśmy, chociaż w cruxach cyfra była nieco wyższa, powagą znacznie odbiegało od planowanego przedsięwzięcia. Stąd też lekki stres i napięcie przed wyjściem...
Powietrze schodzi z samopompy, budzę się koło 1.30 żeby ją dopompować. Nie muszę patrzyć na zegarek - widzę światełka schodzące spod schroniska Cosmiques. To klienci z przewodnikami idą na Mont Blanc, najwyższą bałuchę w okolicy. Co rano w tą trasę wychodzi kilkadziesiąt osób.
My wstajemy o 2.30. Dziś zbieranie się idzie nam koncertowo - półtorej godziny i jesteśmy związani, a ja mam jeszcze czas na zdjęcia. Pod drogę jest stosunkowo blisko, pamiętam ślady zespołów, odbijające od ścieżki zejściowej z Pointe Lachenal i w tym kierunku idę. Jeszcze przed szczeliną brzeżną szpeimy się do wspinania. Umówiłem się z Uysym na prowadzenie pół na pół i mi wypada odcinek nad pierwszy próg mikstowy: no, to w górę!
Lecimy do góry związani, bez asekuracji, szerokim polem śnieżnym. Robi się już szaro, ale jeszcze przyświecam pod nogi czołówką. Najpierw szczelina brzeżna - bez problemu. Potem nastramia się, ślady znikają i mimo tego że pionu tutaj nie ma, łyda pracuje. Znajduję śladowe ilości lodu pod śniegiem i wkręcam dwie śruby - dla dobrego samopoczucia, bo trzyma ledwie kilka centymetrów gwintu. To bardziej zmrożona warstwa śniegu niż solidny lód wodny. Ale już blisko do skał, tutaj uciekam żeby założyć stan i ściągnąć chłopaków. Po mojemu, to były najtrudniejsze chwile na drodze, ale to głównie kwestia braku asekuracji... No nic, cisnę drugi wyciąg, początkowo przez miksty aby założyć jakieś przeloty, potem już wyłażę na śnieg - tu się idzie jak po schodach, i tak dwa kolejne wyciągi. Powoli wstaje słońce.
Gonię do góry, byle szybciej: dziaba - dziaba, rak - rak. Na dole wyprzedził nas chłopak idący solo, teraz bombarduje mnie mniejszymi i większymi kawałkami lodu i tylko dlatego zakładam jeden przelot na wyciąg. W efekcie, w dosyć przyzwoitym tempie, w trzech wyciągach (zamiast przewodnikowych czterech), po pokonaniu trójkowego progu, osiągam stanowisko przed wejściem w mikstową rynnę.
Rynna jest świetna. Całkiem solidna asekuracja, zmrożony śnieg, lód i piękny granit. Nareszcie coś ciekawszego, niż zapieprzanie przed siebie po śniegu! Ale co dobre, szybko się kończy i po czterdziestu metrach wychodzę na kolejne pole śnieżne, poprzetykane mikstem. Wyciągam linę na maksa i zakładam stanowisko sporo nad wyjściem z rynny. Ściągam chłopaków i oddaję prowadzenie Uysemu - wreszcie jest chwila, żeby odsapnąć, założyć ciemne okulary, zjeść coś i napić się.
Stąd, w dwóch wyciągach, osiągamy kolejną rynnę. Stanowisko mamy po prawej stronie, obok nas wkręca się w lód skryty pod głazem para Anglików. Widać, że Uysy walczy, teren nieco stanął dęba i faktycznie może trochę dać po łydach. Na drugiego to jednak czysta przyjemność. Osiągamy wreszcie skaliste ramię Triangla.
Tutaj czas na małą przerwę. Robi się do tego nieco tłoczno, gdyż obok sadowią się również Anglicy i trzeci zespół - Francuz z przewodnikiem. Spokojnie dzielimy szpej, klarujemy linę i ogarniamy się przed dalszą drogą. Teraz kawałek po skale, potem już tylko mozolne dreptanie z kijkiem po śniegu. Wysokość daje się mocno we znaki, Groszek narzeka na ból głowy a i ja lezę noga za nogą. Tylko Uysy trzyma formę.
To podejście było ciężkie. Dobitnie pokazało, co to aklimatyzacja do konkretnej wysokości, a my do tej pory nie zaglądaliśmy wyżej niż 3800 m. Po osiągnięciu grani Tacula rzut oka w stronę szczytu: ot, taki pipant skalny, kilka grup drapie się do góry i na dół. Olewamy, posiedzimy sobie na przełęczy za to, z widokiem na Mont Maudit.
Teraz jeszcze zejście na dół, pod paskudnymi serakami. Słońce przygrzewa koszmarnie, ale skoro tyle osób dziennie tędy szczęśliwie przełazi, a w trakcie naszego pobytu tylko raz się urwało, powinno się udać. Nie ma co się rozpisywać - zejście było koszmarne. Do namiotu docieram na ostatnich nogach... głód gdzieś zniknął, potrzebuję tylko położyć się w cieniu i napić czegoś. Ewidentnie słońce dało się we znaki, być może doszedł do tego problem ze zbyt słabymi okularami. Przez kilka godzin leżę bez siły, potem wracam do życia. No, ale droga wkoszona :)
Koledzy z Ostrowa schodzą już dziś do Cham. Jutro trzeba się ewakuować na dół, po dzisiejszej wyrypie parcie na kuluar Chere przeszło. Cóż, wyśpimy się do szóstej, spakujemy na spokojnie i przed największym upałem podejdziemy do kolejki... a potem łazienka, pizza, piwo, kilkanaście godzin w samochodzie, autobus do Krakowa i będzie można odpocząć w pracy :) Byle do następnego wyjazdu!
Parę informacji prosto z lodowca:
- według wieści zasłyszanych od rodaków na Col du Midi, biwakowanie tolerowane jest pod warunkiem "składania" namiotu na dzień; w naszym przypadku ograniczyło się to do wyjęcia stelaża z namiotu i położenia go na płasko - w efekcie w środku było nieco mokro, ale zajmowało to mało czasu.
- przy panującej w czasie naszego pobytu ciepłej pogodzie, w nocy temperatura nie spadała poniżej -5 stopni; wystarczył mi w zupełności śpiwór z 400 g dobrego puchu.
- zdecydowanie warto wziąć ze sobą okulary ze szkłami 4 kat. Słabsze nie zapewniają wystarczającej ochrony, co skutkuje przykrymi dolegliwościami.