- Kategoria: Relacje STW
Swanecka przygoda
W 2017 roku jako Grupa Turystyki Wysokogórskiej odwiedziliśmy Alpy, głównym celem był Matterhorn. W tym roku odwiedziliśmy Gruzję, a dokładnie rejon Swanetii. Naszymi celami było Tetnuldi oraz Laila, dwie położone niedaleko od siebie góry, ale bardzo różne co do charakteru. Osoby, które wybierają się do Swanetii znajdą poniżej garść praktycznych informacji, mamy nadzieję, że okażą się przydatne. Do odwiedzenia tego regionu zdecydowanie zachęcamy, góry są piękne, jedzenie pyszne a ludzie przemili :)
DOJAZD
Do Gruzji można dolecieć z Polski z Katowic, Wrocławia i Warszawy. My wybraliśmy opcję Katowice – Kutaisi. Lotnisko jest oddalone od centrum drugiego co do wielkości miasta w Gruzji o ok. 24 km. Po 3,5 godz. locie nasze pierwsze kroki kierujemy do kantoru żeby wymienić posiadane euro i dolary na lari. Kurs jest gorszy niż w Kutaisi i Mestii o ok. 5 tetri (w Kutaisi jedno euro to ok 2,84 lari) więc wymieniamy tylko kwotę niezbędną na dojazd do centrum Kutaisi i nocleg. Na lotnisku kupujemy też gruzińskie karty telefoniczne, które pozwolą nam na kontakt z kierowcami i korzystanie z internetu. W Gruzji internet można złapać bardzo wysoko, nawet powyżej 3 tys. m n.p.m., z zasięgiem telefonicznym jest nieco gorzej. Połączenia z polskich kart są bardzo drogie więc kupienie karty gruzińskiej z odpowiadającym nam pakietem rozmów i dostępem do internetu jest dużo lepszą opcją.
Poruszanie się między miejscowościami i w góry jest relatywnie łatwe, wszędzie można znaleźć taksówkarzy i marszrutki. Jeśli chodzi o język to ze starszymi osobami najlepiej dogadać się po rosyjsku, z młodszymi czasami po angielsku, ale jest też sporo osób mówiących tylko po gruzińsku. Wtedy pomaga międzynarodowy język gestów. Ponieważ wylądowaliśmy w Kutaisi ok 23.00, różnica czasu między Polską a Gruzja to 2 godz., zarezerwowaliśmy nocleg w Kutaisi (Kutaisi Best Guest House Gelati street N.18, 0160 Kutaisi – 20 lari/osobę). Po dotarciu na nocleg dogadujemy szczegóły jutrzejszego dojazdu do Mestii, z kierowcą który nas przywiózł z lotniska (10 lari/osobę). Pan się okazuje bardzo przekonywujący więc nazajutrz ma nas odwieść do Zugdidi, a dalej jego przyjaciel do Mestii (50 lari/osobę). Po porannym zwiedzaniu Kutaisi, wymianie waluty i zakupach ruszamy do Mestii. Już poprzedniego wieczora zszokował nas ruch na drogach oraz sposób jazdy gruzińskich kierowców a teraz do tego doszły dobrze widoczne w dzień wszędobylskie krowy i świnie, często biorące udział w ruchu drogowym. Tego się nie da opisać, to trzeba zobaczyć ;-)
Nasz kierowca okazuje się bardzo gościnny i po 15 min. jazdy wyciąga czaczę w plastikowej butelce po coli. Po kilku kieliszkach jedzie nam się doskonale i wyprzedzanie na trzeciego, omijanie krów i świń leżącym na lub przy drodze, szalona prędkość i widok na wpół rozpadających się, ale jeżdżących samochodów nie robi już na nas wrażenia. Po zmianie kierowcy w Zugdidi czekają nas kolejne atrakcje. Droga zmienia się na górską i krętą a nasz nowy kierowca mknie z dość dużą szybkością. Emocje wynagradzają nam przepiękne górskie widoki. Po dwóch krótkich przystankach na zdjęcia (m.in. przy zaporze Enguri) docieramy do Mestii na nocleg - Tamar Mefe st.32, guesthause Mestia 32. Miejsce godne polecenia, 25 lari/osobę, jest czyściutko, a gospodarz pomoże we wszystkim i ugości najlepszymi gruzińskimi trunkami.
MESTIA to centrum turystyczne i stolica Swanetii. Miasto liczy ponad 3 tys. mieszkańców, razem z obszarem Górnej Swanetii wpisana została na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jest bardziej zadbane i bogatsze od innych miejscowości, pełno tu turystów, noclegów, sklepów i restauracji. Po zainstalowaniu się w pokojach ruszamy na miasto, chcemy zasięgnąć informacji w IT i kupić gaz, który mieliśmy zamówiony na lotnisku ale się okazało, że został sprzedany komuś innemu. IT okazuje się zamknięta, ale mapy okolic udaje nam się znaleźć w restauracji obok. W sklepie z pamiątkami udaje nam się kupić też gaz (45 lari za 500 g i 35 za 250 g, można znaleźć też taniej). Z gazem trzeba uważać bo często w sklepach i w busach oferują zużyte butle więc trzeba się targować, bo żądają ceny jak za nowy. Po zakupach idziemy coś zjeść do Sunseti – restauracji w centrum z pysznym i przystępnym cenowo jedzeniem. Wieczorem nasz gospodarz załatwia nam busa (25 lari/osobę) do Tetnuldi Ski Resort skąd ruszymy w głąb gór.
TETNULDI to wybitny szczyt w centralnej części Kaukazu. Według większości źródeł Tetnuldi (4858 m n.p.m.) to 10 najwyższy szczyt Kaukazu. Zbocza góry powyżej linii 3000 m n. p. m. są pokryte lodem. Została ona zdobyta przez Douglas Freshfielda w 1896 roku. Nowy ośrodek narciarski w Tetnuldi został otwarty podczas sezonu zimowego 2015-2016.
Po kolejnych, kilkukrotnych wieczornych przepakach, których celem było odchudzenie plecaka, rankiem 30.06.2018 r. wsiadamy do małego busa, który wpierw asfaltową drogą, potem szutrową, dużymi zakosami o mniejszym lub większym nachyleniu zawiózł nas z Mestii w okolice stacji wyciągu narciarskiego Tetnuldi Ski Resort (osobówka bez napędu 4x4 wjeżdżała kilka kilometrów na wstecznym, ciekawy był to widok :)). Tak oto z łatwością osiągnęliśmy wysokość ok 2 700 m n.p.m. Stąd rozpoczęliśmy trawersowanie masywu Tetnuldi w kierunku wschodnim. Plecaki wgniatają w ziemię, a upał daje ostro popalić, dosłownie. Początkowo spory kawałek drogi wiedzie po rozległych zielonych łąkach i halach, nawet nie czujemy ile w tym naszym trawersowaniu jest zejścia i utraty zdobytej busem wysokości (za to w drodze powrotnej, ten element bynajmniej nie umknie naszej uwadze). Po dość długim trawersie doszliśmy wreszcie do terenu bardziej górskiego, zielone łąki ustępują miejsca rozległej morenie przykrytej głazami i blokami skalnymi. Jesteśmy pod przełęczą Amarati Nest (ok. 3370 m n.p.m.). W tym miejscu dochodzi szlak wiodący na Tetnuldi z miejscowości Adishi. Ponieważ to nasz pierwszy dzień w górach i człowiek jeszcze nie przywykł do ciężaru, a uporczywy upał dał nam się we znaki, gdy tylko w tym rumowisku znaleźliśmy płaską przestrzeń, a nieopodal źródełko, decyzja była oczywista, że to miejsce na biwak nr 1, na wysokości plus/minus 2900 m n.p.m. Po rozbiciu namiotów w ramach aklimatyzacji weszliśmy na grań opadająca od zachodu, gdzie mogliśmy podziwiać piękne widoki.
Następnego dnia rano wyruszamy w kierunku dobrze widocznej przełęczy Amarati Nest, początkowo po niewygodnych głazach (trochę bardziej na wschód wiedzie dnem zaśnieżonego wąwozu wygodniejsza ścieżka), a potem, po ubraniu raków, już szerokim wyśnieżonym żlebem, w którym sprawnie i szybko zyskiwaliśmy wysokość. Z przełęczy Amarati droga biegnie w lewo do góry (najpierw zaśnieżonym żlebem, potem trawers stoku w lewo, skały, kolejny stok w górę i kończący go krótki żleb, wyjście w prawo na skały, i ostatni trawers stokiem) po rozmiękłym śniegu i wyprowadza na lodowiec Kasebi. Droga z dołu wygląda na dużo bardziej wymagającą niż jest w rzeczywistości. Nam sprawę ułatwiały ślady, zespołu który podchodził poprzedniego wieczora. Ślady nie pokrywały się ze ściągniętym z internetu trackiem, ale przy tych warunkach śniegowych był najbardziej logiczny. Z racji wielkich plecaków podejście było dość męczące, ale bez trudności. Tak oto osiągnęliśmy wysokość 3 700 m n.p.m. gdzie rozpoczyna się lodowiec Kasebi i otwiera się niesamowity widok na Kaukaz Wysoki, no i Tetnuldi jest widoczne jak na dłoni, mimo że jest wciąż prawie 1200 m nad nami :) Plateau lodowca Kasebi to standardowe miejsce na biwak nr 2. Rozbiliśmy się obok namiotów, których właściciele w tym czasie zdobywali szczyt (jak się okazało Słowacy, z pięcioosobowej ekipy trójka weszła na szczyt, a dwójka zawróciła bo wyszli za późno). Tak jak dzień wcześniej po krótkim odpoczynku, już na szczęście na lekko, poszliśmy na aklimatyzacyjny rekonesans fragmentu trasy, który rano będziemy pokonywać przy świetle czołówek. Najpierw idziemy rozległym płaskim polem lodowca, po chwili przekraczamy dość niezachęcająco wyglądającą szczelinę z bardzo rozmiękłym mostkiem śnieżnym (cały czas towarzyszy nam plusowa temperatura i słońce), a następnie w prawo do góry bardzo stromym stokiem (największe nachylenie, źródła podają 60-70 stopni, to miejsce gdzie przy twardym śniegu lub wystającym lodzie na zejściu przydają się śruby lodowe).
Dalsza droga już o nieco mniejszym nachyleniu ale wciąż pod górę biegnie ku przełęczy na 4200 m n.p.m. Po rozpoznaniu trasy z czystym sumieniem mogliśmy wrócić na zasłużone liofy i odpoczynek do namiotów. Noc była ciężka, i o spaniu nie było mowy. Zerwał się silny wiatr, który też rano skutecznie opóźnił nasze wyjście o prawie godzinę. Summa summarum wyruszyliśmy ok 4.15. Początkowo idziemy znanym terenem, potem trzeba było pokonać kilka dużych szczelin, aż po kolejną dość stromą i bardzo męczącą ściankę przed przełęczą 4 200 m n. p. m., z której wchodzi się na grań. Sama grań nie jest może trudna technicznie, ale bardzo eksponowana i wąska. Po lewej stronie mamy urwisko i niepewne nawisy, po prawej stromy śnieżny stok opadający na lodowiec. Po przykrytej twardym śniegiem grani wcześnie rano idzie się dobrze, na zejściu po godz. 10.00 śnieg usuwał się spod raków więc trzeba było zachować czujność. Dolna skalna część grani jest krucha. Przejście grani dłużyło się niemiłosiernie bo wciąż się wydawało, że widać już wierzchołek i przynajmniej kilka razy się na to nabieraliśmy, ale wreszcie udało się po jakichś 5,5 godzinach od wyjścia z obozu z radością stanąć na szczycie Tetnuldi. Przez całe podejście towarzyszył nam przeszywający, bardzo mocny wiatr, więc i na szczycie nie było inaczej. Kilka zdjęć i rozpoczynamy powrót, który z racji bezchmurnego nieba i mocno operującego słońca roztapiającego śnieg, staje się mniej komfortowy niż podejście. Widzimy też jak taka pogoda wpływa na lodowiec, w kilku miejscach powrót sticte po naszych śladach jest niemożliwy, bo te kończą się wprost w szczelinie, która w kilka godzin zaledwie rozrosła się o dobrych kilka metrów. Pierwotny plan zakładał schodzenie tego samego dnia do obozu pierwszego, ale zmęczenie i niewyspanie wzięło górę i drugą noc też postanowiliśmy spędzić na lodowcu. Ta noc również nie była łatwa bo wiatr nasilił się jeszcze bardziej, nie pomagało też zimno ciągnące od lodu. Ale radość ze zdobytego szczytu rekompensuje wszystko. Następnego dnia czekał nas długi powrót, na szczęście pogoda z każdą godziną zejścia była coraz lepsza (Tetnuldi przykrywały chmury i zespoły atakujące tego dnia musiały zawrócić), jak tylko opuszczamy śniegi znów wita nas fala upałów co szczególnie ‘umili’ nam końcowe odcinki drogi do czekającego już na nas busa. Tu przydała się gruzińska karta sim, na przełęczy Amarati był zasięg i można było zadzwonić do kierowcy busa, który jak się okazało nie do końca zrozumiał, że prosimy o przyjazd na godzinę pierwszą popołudniu, zrozumiał żeby przyjechać za godzinę, no i trochę czekał :), ale i tak jego widok niesamowicie nas ucieszył. Perspektywa zjedzenia czegoś normalnego (nie liofilizata), wzięcia prysznica, wyprania rzeczy i odpoczynku w wygodnym łóżku była nagrodą za wszelkie trudy. Humory nam dopisywały mimo zmęczenia. Kolejne 3 dni z powodu deszczy spędziliśmy na odpoczynku i spacerach po Mestii i jej okolicy zbierając siły na Lailę. Po trzech dniach ruszyliśmy do Svipi u podnóża Laili.
SVIPI to jedna z wielu typowych gruzińskich, górskich wsi gdzie pomimo braku wielu podstawowych udogodnień takich jak utwardzone drogi czy sklepy, żyją tu rodziny, korzystające głównie z bogactwa, które zapewnia im natura (hodują krowy, świnie, kury, uprawiają warzywa w przydomowych ogródkach, czerpią wodę z naturalnych źródeł, również mineralnych). Ludzie ci są bardzo życzliwi i gościnni. My zatrzymaliśmy się na nocleg właśnie u jednej z takich rodzin po przyjeździe z Mestii. Nocowaliśmy w domu kierowcy który przywiózł nas z Mestii. Mimo tego, że z Mestii nie jest tu daleko, to brak asfaltowej drogi oraz spora stromizna i przepaścistość istniejącej gruntowej drogi powoduje, że niewielu kierowców busów czy taksówek chce się zapuszczać do tych miejscowości. Normalna cena za dojazd to ok 80 lari/kurs, nam się udało w transakcji powiązanej z noclegiem zapłacić za dojazd 50 lari/kurs. O standardzie noclegu można by pisać wiele ale jest to kwestia bardzo subiektywna. To co niezbędne tj. łóżko i bieżąca ciepła woda było. A ewentualne niedoskonałości wynagrodziło przepyszne, tradycyjne, domowe gruzińskie jedzenie ze świeżych produktów oraz domowej roboty wino, których najlepsza restauracja świata nie mogła by się powstydzić. Koszt noclegu z obiadem to 30 lari/osobę. Wszystko uzupełniał przyjemny zapach prawdziwej wsi i atrakcje typu piejące nad ranem koguty. W Svipi nie ma sklepu w naszym rozumieniu tego słowa. Istnieje natomiast tzw. magazyn mieszczący się w domu starszej pani gdzie poza alkoholem i papierosami niewiele można znaleźć, dlatego o górski posiłek należy zadbać w innych większych miejscowościach np. Mestii. Ogólnie miejscowość jest dużo mniej atrakcyjna i zadbana niż „gruzińskie Zakopane” czyli Mestia ale za to można zobaczyć i poczuć jak Gruzja wygląda od środka, z dala od turystycznych miejscowości. Najokazalszym budynkiem w miejscowości jest budynek szkoły. Na tle wiejskich domów, często zbudowanych z różnych niekoniecznie pasujących do siebie materiałów, prezentuje się bardzo dobrze, jest zadbany i ładnie otynkowany. A jego zielony dach widać nawet spod przeł. Chizhdi (3200 m n.p.m.). Koło szkoły, na skrzyżowaniu wiejskich dróg (1220 m n.p.m.) rozpoczyna się też szlak czerwony na Lailę (oznaczony w polski, trójpaskowy sposób). Jest tu też tablica informacyjna wraz z mapą poglądową, na której zaznaczony jest szlak na Lailę i dalej do Mananauri oraz do jaskini Karst Cave (7,4 km). Wg. mapy dojście do biwaku pod Lailą zajmuje ok. 7 godz. Tablica jest w języku gruzińskim i angielskim.
LAILA. Po noclegu w Svipi gospodarz podwiózł nas do Lazgary i udaliśmy się w końcu na szlak w kierunku Laili. Z gruzińskiego Lahili, to najwyższy dwuwierzchołkowy szczyt Gór Swaneckich, leżących w środkowej części Wielkiego Kaukazu. Wyższy wierzchołek południowy ma 4008 m n.p.m. (według niektórych źródeł nawet 4010 m n.p.m.). Góra zbudowana jest ze skał osadowych i metamorficznych. Kopuła szczytowa latem jest skalista, bardzo krucha (piargi, łupki) a ¾ obszaru poniżej niej zajmują lodowce, m.in.. Lodowiec Lahili (Laila) o długości 5 km, dość mocno uszczeliniony. Niższy północny wierzchołek został po raz pierwszy zdobyty przez Douglas Freshfielda w 1888 roku, natomiast wyższy południowy po raz pierwszy przez Gottfrieda Merzbachera w 1891 roku. Standardowo wejście na główny szczyt zajmuje 3 lub 4 dni zaczynając od wsi Lazgara. 90% szlaku pnie się ostro pod górę, najpierw lasem potem górskimi łąkami, natomiast pozostałe 10% to ostre zejście z przełęczy Chizhdi (3228 m n.p.m.) do podstawy Laili. Niżej szlak jest dobrze oznakowany poprzez słupki informacyjne z zaznaczonym kierunkiem marszu oraz czasem. Wyżej w newralgicznych miejscach oznakowanie jest słabsze i trzeba się dobrze wpatrywać w oznakowania na głazach i wydeptane ścieżki. Orientacji nie ułatwia fakt, że ścieżek jest sporo, bo w górach pasą się krowy wydeptujące swoje trasy. Warto mieć GPSa z zaznaczonym śladem na wypadek załamania pogody.
Szlak od początku pnie się dość ostro pod górę, jest mozolny, długi i wymaga dobrej kondycji. Sprawy nie ułatwiają ciężkie plecaki i siąpiący momentami deszcz. W miejscu gdzie las ustępuje trawiastym halom, trud podejścia zostaje nagrodzony przez piękne widoki Wysokiego Kaukazu z Ushbą (4710 m n.p.m.) na czele. Po drodze mijamy halę ze strumykiem gdzie można uzupełnić wodę i trzema szałasami. Dwa stare sąsiadujące ze sobą szałasy są w kiepskim stanie lecz w przypadku złych warunków atmosferycznych można się w nich schronić. Trzeci z szałasów, a raczej drewniana chatka, usytuowany jest po przeciwnej stronie, na wzniesieniu. Jest nowy, zbudowany ze starannie ciosanych belek, dach pokryty jest blachą. Wewnątrz znajdują się piętrowe, drewniane prycze do spania. Nie brakuje również drewna na opał. Następnego dnia spotkaliśmy właściciela chatki - holenderskiego studenta o imieniu Erik, który wybudował go z pomocą miejscowych. O tym ciekawym i sympatycznym człowieku piszemy więcej w dalszej części tekstu. Po odpoczynku i przeczekaniu deszczu w jednym z szałasów kontynuujemy wędrówkę przez strome, trawiaste zbocze gdzie często pasą się krowy. Szlak w tym miejscu nie jest oczywisty, jak to było w przypadku lasu. Przy szałasach należy przejść w prawo przez górski potok i piąć się w górę, w kierunku przełęczy Chizhdi. Po pokonaniu ok. 600 m przewyższenia docieramy na wypłaszczenie pomiędzy dwoma strumieniami, na którym usytuowany jest kolejny słupek informacyjny i odchodzi szlak do jaskini. Między tymi dwoma potokami decydujemy się rozbić pierwszy obóz, na wysokości ok. 2600 m n.p.m. Nachylenie jest niewielkie, trawa, trochę kamieni. Noc spędziliśmy dość komfortowo z pięknymi widokami. Następnego dnia ruszamy stromo pod górę w kierunku przełęczy Chizhdi. Na przełęczy znajduje się kolejny słupek informacyjny oraz kopiec ze starannie ułożonych kamieni. Z miejsca tego rozpościera się przepiękna panorama Wysokiego Kaukazu, od najwyższego, zdaniem niektórych, szczytu Europy a zarazem całego Kaukazu - Elbrusa, przez usytuowana w części centralnej Ushbę, aż po Tatnuldi i piękną, robiąca wrażenie ścianę Bezingi z najwyższym szczytem Gruzji – Sharą (5193 m n.p.m.). Tego dnia po stromym zejściu z przełęczy rozbiliśmy kolejny biwak już bezpośrednio pod masywem Laili, na sporej polanie idealnie nadającej się na założenie drugiego, ostatniego obozu. W miarę schodzenia z przełęczy odsłaniały się przed nami poorane szczelinami lodowce.
Miejsce biwaku to piękna, płaska, ukwiecona polana, z jednej strony otoczona kamiennym, wałem morenowym, zaś z drugiej strony wzgórzami. Po środku ktoś, prawdopodobnie przewodnicy wyprowadzający grupy na Lailę ustawili kamienny schron i stół. Za wałem morenowym, w odległości kilkunastu metrów od polany znajduje się potok, z którego braliśmy wodę do gotowania. Po drodze do potoku usytuowany jest kolejny, kamienny schron wybudowany przez wspomnianego wcześniej Erika. Schron ten jest starannie wybudowany, posiada płaski dach z blachy. Idealne miejsce by przeczekać złe warunki atmosferyczne. W czasie gdy rozbijaliśmy namioty poznaliśmy Erika. Zjawił się ni stąd ni zowąd na polanie z osiołkiem - Sabriną i z psem przybłędą - Jackiem. Jest to młody chłopak, który od trzech lat przyjeżdża do Gruzji. Mieszka wraz z gruzińska rodziną w Lazgarze, z której rozpoczęliśmy trekking, gdzie pomaga w gospodarstwie i w zamian ma dach nad głową i jedzenie. Sporo czasu przebywa jednak w górach. Jego celem jest budowa schronów dla turystów i dostarczanie turystom pożywienia. Po rozmowie przy kolacji umówiliśmy się na wspólne wyjście na szczyt nazajutrz o 4.00 rano. W czasie gdy my zmierzaliśmy na wierzchołek Laili dla przyjemności, głównym zadaniem Erika było dostarczenie ok. 15 kg blachy na dach schronu budowanego tuż pod kopułą szczytową. Nazajutrz rozpoczęliśmy „na lekko” atak szczytowy. Droga od obozu do czoła lodowca prowadzi przez wzniesienia oraz piargi po prawej orograficznie stronie doliny i jest dość pofałdowana. Po drodze przekraczamy kilka strumieni. Ścieżka jest oznaczona kopcami z kamieni. Po dojściu do lodowca wiążemy się liną. Szczeliny na lodowcu są widoczne i dzięki wczesnej porze można je w miarę bezpiecznie obejść. Początkowo idziemy z lewej strony lodowca a po dojściu do wypłaszczenia obchodzimy pole szczelin z prawej strony. Stąd dobrze widoczna jest przełęcz Jvari (3380 m n.p.m.), przez którą biegnie dalej szlak do Mananauri. Kolejny zakręt w lewo i stromy trawers nad otwartymi gardzielami szczelin i znów jesteśmy na wypłaszczeniu, które po skierowaniu się w prawo doprowadza nas pod najwyższy wierzchołek Laili. Na lodowcu trzeba oczywiście pamiętać o zachowaniu właściwej odległości między partnerami. Szczeliny są przykryte warstwą śniegu, który w miarę upływu czasu i w związku z dodatnimi temperaturami powietrza stawał się coraz bardziej rozmiękły i ciężki. Ostatnie kilkadziesiąt metrów do skalnej ściany pokonaliśmy po zlodowaciałym śniegu przy sporym nachyleniu - około 50 stopni, by w końcu rozpocząć krótką wspinaczkę skalną. Skały są łupkowate, zerodowane, bardzo kruche, chwyty niepewne. W tym miejscu należy zachować szczególną ostrożność. Przy wzajemnej asekuracji po chwili weszliśmy na kruchy stok, który prowadził wprost na szczyt. Na samym szczycie znajduje się niewielki kopiec z ułożonych kamieni. Krótka chwila na zdjęcia i widoki i powrót pod skały, bo tam czekał Erik. Jack wyszedł z nami na szczyt – tak pies na ponad 4 tys. m. Do obozu wracaliśmy tą samą drogą. Po zejściu do obozu wznieśliśmy toast przyniesionym przez Erika piwem i pożegnaliśmy naszego holenderskiego znajomego, który schodził na dół. W obozie spędziliśmy noc, gotując i odpoczywając. Kolejnego dnia spakowaliśmy obóz i wróciliśmy do Svipi, marząc po drodze o pysznym jedzeniu u naszych gospodarzy i prysznicu, no i delektując się cudownym zapachem kwitnących łąk i widokami. Po drodze Adam z Agnieszką podjęli zaawansowaną próbę odnalezienia jaskiń ale na próbie się skończyło. Po zejściu do Svipi i spędzonej tam nocy pojechaliśmy zobaczyć Morze Czarne w miejscowości Anaklia. Nasz gospodarz zawiózł nas tam za 50 lari/osoby. Tam spędziliśmy dzień (nocleg 10 lari/osobę, było jeszcze przed sezonem więc nieco sennie i miejscowość nie zrobiła na nas większego wrażenia). Niestety 12 lipca przyszedł czas na powrót do Polski. Wynajęty kierowca zawiózł nas do Kutaisi (25 lari/osobę), połowę zespołu na lotnisko, druga połowę na busa do Wardzi – skalne miasto. I tak się skończyła Swanecka przygoda :)
SPRZĘT
Całość końcowej części drogi na oba szczyty przebyliśmy związani liną z uwagi na lodowiec i szczeliny, które potrafiły się zmienić w ciągu kilku godzin. Każdy z nas miał typowy zestaw sprzętu osobistego na lodowcu (karabinki, taśmy, repy, śruby lodowe) oraz oczywiście niezbędne raki, czekan, kask i uprząż. Wzięliśmy też dwa zestawy petzlowskie do wyciągania ze szczelin, które na szczęście się nie przydały. Nieoceniony do przygotowania posiłków okazał się Jetboil, dzięki niemu wystarczył nam jeden 500 g kartusz gazu na cały wyjazd. Nie było potrzeby topienia śniegu. Przed wyjazdem poczytaliśmy sporo relacji z różnych wypraw, dowiedzieliśmy się, że niektórzy mieli problem z wodą (szczególnie gdy startowali z wioski Adishi). Dlatego też dla bezpieczeństwa, każdy wziął min. 3 litry, jak się potem okazało zupełnie niepotrzebnie, bo akurat w naszym przypadku, woda była dostępna praktycznie cały czas. Ponieważ było ciepło, śniegi i lodowce się topiły i woda nawet na lodowcu była łatwo dostępna. Ale tu lepiej nie ryzykować, podobnie zresztą jeśli chodzi o sprzęt, my nosiliśmy np. śruby lodowe niepotrzebnie, ale i tego nie da się w 100 procentach przewidzieć i lepiej nie ryzykować.
Każdy miał ze sobą ponad 10 liofów, które były wygodne w górach ale po 4 dniach w górach już tęskniliśmy za normalnym jedzeniem. Na biwaku na lodowcu najlepiej sprawdziła się mata Agnieszki firmy Thermarest, inne niestety powodowały niemiłe uczucie chłodu. Jeśli chodzi o podejście na Lailę to można zrezygnować z namiotów nocując w chatce i schronach Erika (20 lari/osobę) o ile kamienne schrony są dla kogoś wystarczająco komfortowe.
Agnieszka Wyżykowska
Małgorzata Kozak
Wojciech Kurzyna