Autostopem do Ospu

Przemek Kurczych

 

Pan Magister, Pani Magister… jak cudownie to brzmi. Ta perspektywa firm bijących się o nasz CV, zarabianych milionów...

 

Ale za nim to wszystko nadejdzie, postanowiliśmy wspólnie z Tiną w ramach świętowania wybrać się gdzieś przed siebie na wspin. Jako że milionów jeszcze nie zarabiamy, firmy się o nas nie biją, a znajomi marudzili, że początek roku akademickiego i obowiązki wzywają, więc postanawiamy wyruszyć autostopem. Transport zaplanowany, ale, w jakim kierunku jedziemy? Wybór pada na Słowenię (bo blisko, bo możemy, bo tam nie byliśmy, bo ewentualnie ruszymy gdzieś dalej). Plecaki spakowane, topo wydrukowane, ruszamy. Kiedy? Jutro!

 

Pełni pozytywnej energii startujemy z węzła opatkowickiego w Krakowie, gdzie po 30 minutach zabiera nas pierwszy samochód. Na drodze do Cieszyna będziemy przesiadać się jeszcze kilka razy. Zabierze nas m.in. Pan doktor przedstawiający się, jako szalony PiS-ior; facet, którego kiedyś porzucił autobus w Austrii i na stopa go dogonił; tata Tiny przejeżdżający akurat przez Bielsko, wystawiający nas na wylotówkę martwiąc się, że nawet z Polski nie wyjedziemy; bus do Cieszyna z Bielska (tak, tak trochę oszukane, ale czas ucieka); bmw z typowymi dla tego samochodu osobnikami. I tak stajemy na stacji benzynowej przed granicą. Szybki wywiad u kierowców tirów- niestety wszyscy twierdzą, że w tirze mogą mieć tylko jednego pasażera. Czas ucieka, pojawia się lekki stresik, że plan minimum nie wypali (czyli wyjazd, chociaż za granicę naszego kraju). Nagle pojawia się Wybawca, który proponuje podwózkę, jeżeli zmieścimy plecaki w zapchanym bagażniku. Oczywiście, że się zmieściły.

Wybawca okazuje się być polskim emigrantem, który już od długiego czasu zamieszkuje okolice Wiednia. Podróż urozmaicona austriacka muzyką (nie, nie Mozartem, tylko wylewnymi balladami) mija w miarę szybko, mimo, że kierowca niestety nie lubi jeździć z włączonym ogrzewaniem. Wybawca okazuje się bardzo troskliwy o nasz los w Wiedniu i nie chce zostawić nas na "Tankstelle". O godzinie 22 lądujemy w centrum, pod Jugendgästehaus.

Hostel jak na warunki w Wiedniu prawdopodobnie jest tani, ale mimo wszystko nie dla nas (21 euro). Po zdobyciu darmowej mapy Wiednia, rezygnujemy z noclegu w hostelu. Park również nie zachęca, ze względu na dużą aktywność "Kebabów". Uciekamy na pobliską stację metra Handelskai. W ciepłej poczekalni nie śpiesząc się ogarniamy lepsze miejsce na spędzenie nocy i studiujemy dużą mapę Wiednia. I tak podczas którejś z kolei sesji uduchowiania się; mieliśmy już przenieść sie na wyższy poziom świadomości; pojawia się kolejny Wybawiciel, Philip. Philip okazuje się austriackim, pracującym studentem, który wraca z imprezy. Proponuje, że pokaże nam jak się przedostać na drugą stronę miasta, aby dostać się do kolejnego celu naszej podróży. W trakcie rozmowy między Tiną a Philipem wywiązuję się "romans"; połączyła ich tajemna książka związana z biotechnologią, którą Philip zakupił, a dla Tiny jest jej Biblią na studiach (Biochemia Stryera- Tina J); jako że nie mam pojęcia o tych biotechnologicznych tematach nie wdawałem się w dyskusję. Moja taktyka popłaciła, bo po chwili podróży autobusem Philip zaprasza nas do siebie. Ostrzega jednak, że jest to typowe studenckie mieszkanie, może być ciasno. Było zimno- lepiej być obrabowanym w ciepłym mieszkaniu, niż na dworcu.

 

Mieszkanie okazuje się "typowo" studenckie; w Polsce studenci takich warunków szybko nie będą mieć; największym luksusem okazał się imponujący taras znajdujący się na dachu. Mieliśmy zaszczyt podziwiania nocnej panoramy Wiednia, wraz z nowo powstałym najwyższym budynkiem w mieście. Następnego dnia po wymianie kontaktów na facebooku docieramy pod stadion Austrii Wiedeń i przenosimy się w pobliże zjazdu na autostradę. Miejscówka okazuje się kiepska (reakcja wiedeńczyków na nasz niewinny karton- od zdziwienia, przez uśmiechy, po pukanie się w czoło i środkowe palce) w związku, z czym postanawiamy się przenieść w inne miejsce. Korzystając z metra przenosimy się z Dunaumarina, po przez Volkstheater i Westbahnhof docieramy do położonej w południowej części miasta stacji Am Schöpfwerk. (Ciekawostka dla osób podróżujących ruchomymi schodami po Wiedniu, przy prawej stronie stoimy, przy lewej idziemy). Przy Am Schöpfwerk szybko odnajdujemy wyjazd na Autobahna, i zabieramy się do drugiego śniadania. Długo się nim nie cieszymy, zostaje ono przerwane przez dwie osoby oferujące nam transport, ale w drugą stronę.

Mobilizuje nas to do wystawienia kartonu z naszym następnym celem, którym jest Graz. Szybko udaje nam się złapać stopa w dobrym kierunku. Warunki w miarę dobre- ja podróżuję w luksusach, mam tylko stary akumulator i laptopa między nogami, Tina natomiast siedzi wciśnięta miedzy dwa foteliki na stercie pustych plastikowych butelek i innych śmieci. Kierowca jest byłym autostopowiczem,

który mimo niewielkiej odległości bardzo chciał nam pomóc i podrzuca nas na stację w okolicach Baden. Bez problemu przedostajemy się kolejnym stopem na stację w okolicach Grazu. Tutaj zaczyna się pod górkę.

 

Na stacji spotykamy pierwszego na naszej trasie konkurencyjnego autostopowicza. Okazuje się nim podróżujący do Portugalii Słowak, który demotywuje nas tym, że spóźniliśmy się 10 minut, ponieważ podwoził go kierowca jadący do Ljubljany. Stacja nie jest popularna (z nudów liczyliśmy- w ciągu 4 godzin w naszą stronę przejechało około 50 samochodów, a przekazane markerem wiadomości od poprzedników łapiących tu stopa nie są optymistyczne). Nasz Kolega Słowak, który autostopem był nawet w Iranie nie traci wiary i chwilę później odjeżdża w kierunku Udine, na pocieszenie mówi, że najdłużej stopa łapał 11 godzin. Samochodów z każdą godziną coraz mniej- rozbijamy namiot. Następnego dnia zabiera nas trzecie auto jadące w naszą stronę. Opuszczamy, więc przeklętą stację o 10 rano. Spędziliśmy tam marne 20 godzin... Kierowca okazuje się być jechowym, ale na szczęście słabo mówiącym po angielsku, więc dostajemy tylko ulotkę :) (Chyba jesteśmy jedynymi, którzy "zapukali" do drzwi jechowego). Jedzie do Ljubljany, co jest nam po drodze, bo planowaliśmy jechać do Celje i zwiedzić pobliski Kotecnik.

W miarę zbliżania sie do naszego celu, w okolicy pojawia się coraz więcej chmur niezapowiadających nic dobrego...

 

Szybkie sprawdzenie pogody, krótka rozmowa z kierowcą i jedziemy jednak do Ljubljany. Po długich poszukiwaniach sklepu i jakiejś dobrej miejscówki, uznajemy, że najlepszym miejscem będzie zrobienie pikniku wzdłuż zakorkowanej wylotówki. Ledwo siadamy i już podjeżdża białe X5 młodego farmaceuty. Jego celem jest Sezana, jednak szybko oferuje nam, że podrzuci nas do Koziny skąd łatwiej dostaniemy się w okolice Ospu. W Kozinie raczymy się izotonikiem w postaci Lasko i wykorzystujemy jadący w naszą stronę autobus. Kierowca po usłyszeniu gdzie chcemy jechać szybko zadaje magiczne pytanie "have you got cash?". Szybko, luksusowo i za małe pieniądze docieramy do Crni Kalu, gdzie już po zmroku szukamy miejscówki gdzie można by się w miarę sensownie rozbić.

 

Następny dzień to szybkie sprawdzenie, po czym przyjdzie nam się wspinać i od razu zaskoczenie, wycena jest solidna. Nasze plany, co do zrobienia życiówek idą szybko w zapomnienie, a my zabieramy się za wspinanie po drogach nieprzekraczających pięć ce. Następny dzień to już walka na 6a, które porównywaliśmy do polskich VI.2. Cyfrą się nie przejmujemy- ważne, że wspinamy się gdzieś w nowym rejonie. Kolejny dzień to konieczność uzupełnienia zapasów, więc postanawiamy udać się na wycieczkę w poszukiwaniu sklepu i prądu. Przy okazji przyglądamy się Misi, odwiedzamy sektory w Ospie i dopytujemy się o najbliższy sklep w okolicy. Niestety wieści nie są przyjazne i musimy udać się aż do Triestu (20km). Po włoskiej stronie kolejna niemiła niespodzianka, autobus jeździ tylko dwa razy dziennie. Swoją drogą ciekawe jest to, że aktualny rozkład dla tej linii jest z 1999 roku, w Krakowie by to nie przeszło :).

      

Znowu przystępujemy do znanego z Wiednia sposobu, czyli uduchowienia się przy rozkładzie. Długie minuty mijają zanim rozkład staje się, chociaż trochę dla nas zrozumiały. A jesteśmy uważnie obserwowani. Tym razem jest to mieszkaniec znajdującego się po sąsiedniej stronie domu, niemówiący po angielsku Włoch, tylko krzyczący w swoim języku i wymachujący rękami. Jakimś cudem dowiadujemy się, że sklep jest 4 km dalej, więc dziękujemy i ruszamy przed siebie. Po 5 minutach spaceru okazuje się, że nasz krzykacz poszedł do garażu po auto i podrzuci nas do sklepu. (Przemek dostaje od Pana Makaron po łapach, kiedy chciał zapiąć pasy ;) ). Po szybkich zakupach w nowym centrum handlowym i po "pożyczeniu" prądu pora na długi powrót do domu (w tą stronę było pod górkę). Niestety przez następne dni pogoda się załamuje i codziennie mamy podobny schemat- rano mocny deszcz, po południu szukanie suchego kawałka skały i trochę wspinu. Dzięki temu udaje nam się wypatrzyć ciekawą drogę za 6c, a mianowicie Gullivera. Droga startuje małą grotką, po czym wchodzi w przewieszone pęknięcie kończące się kawałkiem płyty, nad którą następuje Rest, później już tylko przewinięcie przez filarek i wejście po klamach do topu.

 

W między czasie robimy sobie wycieczkę do Misi, gdzie zaprzyjaźniamy się z kaloryferami na prostszych drogach oraz mocno narzekamy na ich wyślizganie. Niestety, pewnego dnia podczas wieszania wędki na Gulliverze zaniepokoiło nas pojawienie się powyżej skał samochodu policyjnego. Nie chcąc mieć problemów uznajemy, że następnego dnia ewakuujemy się ze Słowenii (tak, tak, to wyjazd niskobudżetowy) i odwiedzimy znajdującą się w okolicy Triestu Napoleonice. Na odchodne spotykamy Słoweńskiego gospodarza, który częstuje nas wyśmienitymi winogronami. Niestety nie udaje nam się trafić na ostatni autobus w stronę Triestu, więc znowu robimy sobie wycieczkę.

Dotarcie na kemping zajmuje nam cały dzień, duża w tym wina braku jakiejkolwiek mapy miasta lub chociażby planu komunikacji. Po skorzystaniu z uroków cywilizacji postanawiamy sprawdzić jak wygląda nocne życie Triestu i tutaj niespodzianka, nie chodzi się tam na imprezę do klubu schowanego gdzieś w piwnicach kamienicy. To klub wychodzi na zewnątrz. Przed każdym lokalem pojawia się, więc duży bar wraz z dj-ką, a impreza rozkręca się dookoła. Następny dzień to wizyta, w Napoleonice, która nie robi na nas wielkiego wrażenia, wycena już może nie taka mocna, ale ruchy dość parametryczne.

 

Po naradzie (znowu przy winie) postanawiamy w najbliższym możliwym momencie wybrać się do Ospu. Cywilizacja nas trochę rozleniwiła, ochota na wspin jakoś chwilowo uciekła, wino zaczęło (jeszcze) lepiej smakować, a Adriatyk zaczął coraz bardziej kusić. Decyzja- najbliższe dwa dni totalny Rest, w tym szybki wypad do Wenecji. Korzystamy również z odbywających się w okolicy imprez związanych z rozgrywanymi regatami.

 

Po szybkim wypadzie do Misi, zapada trudna decyzja o powrocie do Polski i do czekających na nas milionów. Około 11 meldujemy się na wylotówce z Opiciny w stronę Sezany. Ledwo zaczęliśmy opisywać kartony z celem naszej podróży, a już zatrzymuje się para zmierzająca w stronę Słowenii. Podrzucają nas na przejście graniczne. Niestety miejscówka nie cieszy się popularnością, jednak ze względu na dużą ilość zaobserwowanych tirów na polskich blachach szybko decydujemy się upgredować nasz karton- teraz z dumnie brzmiącą nazwą Polska oraz biało-czerwoną flagą.  Zabieg sie opłacił, szybko zatrzymuje sie dostawczak, a polski kolega jedzie w okolice Wrocławia i chętnie nas zabierze ze sobą. Jedziemy przez Węgry, bo mamy "lekki" nadbagaż, a w drodze towarzyszy nam ciągłe pytanie przez cb radio, czy misiaczki stoją.

 

Wyskakujemy pod Bratysławą i stąd szukamy transportu w stronę małopolski. Na stacji spotykamy parę Węgrów, po trudnych bojach językowych dowiadujemy się,

że czekają już 7 godzin i nic nie mogą złapać. My się nie poddajemy- poprzedni kierowca sprzedał nam cynk, że jest to dość popularna stacja wśród polskich przewoźników z nadbagażem:).

Pierwszy polski tir, który się zatrzymuje od razu nas zabiera. Co najdziwniejsze jest to jeden z wielu podobnych do siebie tirów, które próbowaliśmy zatrzymać w przeciwną stronę, a wtedy podobno był jakiś problem z zabraniem pasażerów- czyżby nagła zmiana przepisów? :). Łóżko za siedzeniami okazuje się bardzo wygodne, a kierowca przemiłym facetem, który się nie spieszy i bez problemu nadkłada dla nas trochę drogi. Mała zasługa w tym tego, że wypowiedzenie leży już na biurku jego szefa. O drugiej w nocy lądujemy w okolicach Czechowic-Dziedzic na krajowej jedynce. Tutaj postanawiamy zakończyć nasz wyjazd, szybki telefon do mamy Tiny i poza noclegiem załapujemy się jeszcze na kolację :)

 

Podczas wyjazdu miała paść syta cyfra, niestety Słoweńcy mocno zweryfikowali nasze możliwości. (A może to niewielka liczba załojonych wcześniej dróg w przewieszeniu?)

Teraz zostało tylko doładować przez zimę i wrócić do Ospu. Cyfra może nieimponująca, ale jakaś jest.

 

Z ciekawszych dróg Tinie udało się zrobić:

  • Kamnolum 6a+ Rp, Misia Pec
  • Krjavelj 6b Os, Misia Pec

 

Ja też się zbytnio nie postarałem:

  • Pomeranca 6a Rp, Crni Kal
  • Kamnolum 6a+ Rp, Misia Pec
  • Gulliver 6c Rp, Crni Kal
  • Il vassoio fantasma 6a+ Os, Napoleonica

 

Na koniec jeszcze garść ciekawostek:

  • Droga do Słowenii zajęła nam około 56 godzin, pokonaliśmy około 930 km, korzystając z 9 stopów, 2 autobusów i 4 pociągów metra.
  • Droga do Polski zajęła nam 15 godzin, pokonaliśmy około 860 km skorzystaliśmy tylko z 3 stopów.
  • Najwięcej jednym stopem pokonaliśmy 530 km, a najmniej 2km.
  • Najdłużej czekaliśmy 20 godzin, a najmniej około 5 minut.
  • Nie udało nam się rozszyfrować rozkładów jazdy komunikacji miejskiej w Trieście, pomimo korzystania głównie z jednej linii autobusowej nie udało nam się przejechać nią dwa razy po tej samej trasie.
  • W Wiedniu kasownik w komunikacji miejskiej jedynie kasuje bilety, w przeciwieństwie do krakowskich nie sprawdzimy na nim pogody, nie posłuchamy muzyki ani nie zrobi nam on kawy... 
    Dziwne, takie miasto, a ma najzwyklejsze kasowniki.

 

O odwiedzony przez nas rejonach można przeczytać tutaj:

 

 

W trakcie wyjazdu wspierali nas:

 

 

Wielkie dzięki również dla wszystkich, którzy nas podrzucili, przenocowali i pomogli.