Zobaczyć Syfon Dziadka i wrócić jak najszybciej

 MJ 2726     Ileż to razy byłem już w tym miejscu? Kilka? Kilkanaście? Zakręt w prawo, potem w lewo, błoto, ślisko, pot, nieprzyjemna zapieraczka. Czuję jak oddech staje się coraz mniej miarowy. Budzi mnie przekręcenie się na drugi bok. To tylko sen, jeszcze mnie tam nie ma. Nie śpię najlepiej, jak zawsze przed tego typu akcjami. Niby się nie denerwuje, ale jednak czuję jakieś napięcie, zastanawiam się czy uda się pobić rekord. Cel jest jasno określony zejść do Syfonu Dziadka od otworu Litworowej i wrócić w czasie krótszym niż dziesięć godzin. Dziesięć godzin to niby dużo, ale tam w Galerii Krokodyla czas płynie nieco inaczej, jakby szybciej – ciasnoty dają się mocno we znaki, płynąca po spągu woda z pewnością nie pomaga.

    

O tej akcji myślałem już od dawna – od chwili, gdy pierwszy raz udało mi się przejść głębokość Wielkiej Śnieżnej. Czas wtedy mieliśmy bez rewelacji. Dwadzieścia godzin! Co prawda w pięć osób, dużo się zatrzymywaliśmy, w niektórych miejscach trochę błądziliśmy. Początkowo miałem zamiar spróbować tego przejścia samotnie. Ranga takiego przejścia jest zupełnie inna, wyzwanie dużo trudniejsze, strach nieco większy. Trzeba być bardzo skupionym od początku do samego końca, ryzyko oczywiście wzrasta, ale niewątpliwie człowiek porusza się w najbardziej optymalnym dla siebie tempie. Każdy z nas męczy się w nieco innym momencie, odpoczywa i porusza się szybciej lub wolniej. W każdym zespole jest ciężko dopasować te wszystkie elementy.

     Cholera! Przed taką akcją lepiej być w optymalnej dyspozycji. A ja co? Najpierw praca, potem długa jazda z Warszawy i dopiero o pierwszej w nocy dotarliśmy na bazę. Na dodatek w międzyczasie zaczęło mnie boleć gardło. Na bazie spotkanie ze znajomymi, więc nie wypada od razu położyć się spać. Pijemy szybkie piwo, rozmawiamy, dogrywamy z Pablem ostatnie szczegóły porannego wyjścia i taktykę na nasze działanie w jaskini. Umysłem jestem zupełnie skupiony na czekającej nas akcji. Niby słucham tego co mówią inni, ale wewnętrznie myślę tylko o jednym – jak nam pójdzie, czy się uda. Po raz kolejny zmieniam pozycję w łóżku, jakoś tu duszno, inni chyba już śpią. I jeszcze to gardło zaczyna boleć coraz mocniej. Też sobie znalazło moment! W nadziei, że rano będzie lepiej zasypiam, będąc myślami daleko od jaskiń, w spokoju wyłączam umysł. Po chwili budzą mnie głosy.

- To już rano?! Nie no kurcze, tak się nie da! Ledwo zasnąłem i już mam wstawać? – myślę, nie będąc jeszcze do końca rozbudzonym.

Słyszę jak Pablo też narzeka, że jest mocno zmęczony i nie wyspany nagromadzoną ilością bezsennych nocy w ostatnim czasie.

- I my mamy bić rekord? Kurde, ale boli mnie gardło. No nic trzeba wstawać – podpowiada głowa po chwili, gdy umysł już nieco wraca do racjonalnego myślenia - Może jak zjem śniadanie, to mi przejdzie.

Z tym nastawieniem wstaję z łóżka; za oknem piękna pogoda – to mobilizuje do bardziej aktywnego działania.

     W założeniu jemy naleśniki z twarogiem i masłem orzechowym – mają nam dać sporo mocy, czemu absolutnie nie przeczę. Jestem głodny jak prawie zawsze na śniadanie i z niecierpliwością czekam, aż będą gotowe. Pablo coś miesza, dodaje, smaży i ... po jego minie widzę, że coś jest nie tak. Czyżby i naleśniki nie chciały współpracować? Po chwili jest decyzja.

- Naleśników nie będzie – mąka nie taka jak trzeba i nie chcą się smażyć! – mówi Pablo.

Po jego minie widzę, że jest nieco poirytowany tą sytuacją.

- A gdzieś z tymi naleśnikami! Mamy przecież makaron! Do tego masło orzechowe, twaróg i śniadanie mistrzów gotowe. – odpowiadam.

      Wyszło całkiem smaczne, a co ważniejsze energetyczne. Pakowanie przebiega już sprawniej choć po sto dziesięć metrów liny, które musi nieść każdy z nas nie za bardzo chce zmieścić się do plecaka. Kop w prawo, kop w lewo trzepnięcie o ziemię i zrobiło się trochę miejsca w plecaku. Uff.. udało się. Możemy się zbierać, póki jeszcze pogoda dobra. Według prognoz ma się zepsuć około południa, ale wtedy nas nie powinno już być na powierzchni, więc niech sobie leje ile chce! Na zejściu nie będzie już nam to zbytnio przeszkadzać.

     Iza oferuje nam podwiezienie samochodem do wlotu doliny, więc chętnie korzystamy z tej przyjemności. Na zegarku 8.40. Ruszamy powoli, stopniowo rozgrzewając mięśnie. Pogoda wspaniała! Niezbyt gorąco, choć może nieco zbyt duszno. Mimo to idzie się całkiem nieźle, kolejne odcinki drogi zostają za nami. Mijamy kolejne osoby na szlaku pnąc się powoli ku górze. Pierwszy przystanek przy Wodniściaku. Uzupełnienie płynów w organizmach i butelkach, batonik na wzmocnienie, krótka wymiana zdań z dwójką spotkanych grotołazów i idziemy dalej w stronę Kobylarzowego żlebu, w którym rządzi jedna zasada – jak najszybciej do góry – nie lubię tych piarżysk zwłaszcza na zejściu i w deszczu. Po wyjściu z „Kobylarza” stajemy na Kobylarzowym siodełku, z którego krótki odcinek po Czerwonym Grzbiecie i odbijamy w prawo na ścieżkę wiodącą do Dolinki Litworowej. Można powiedzieć, że podejście już za nami. Wśród bujnych traw mkniemy ku otworowi. W oddali widzimy jakąś postać krzątającą się pod studzienką wlotową.

- A niech to! Ktoś nas uprzedził – mówi Pablo – ciekawe ile osób jest już w środku?

      Nie cieszy nas to za bardzo, ale czym prędzej idziemy się dowiedzieć ileż to osób siedzi już w jaskini. Po godzinie i pięćdziesięciu minutach od wejścia do doliny kończymy podejście. Jak się okazuje w jaskini jest tylko Jurek Ganszer, na zewnątrz „Frytka”, który w niewybrednych słowach narzeka na niedawną wyprawę do najgłębszej jaskini świata – Woroniej-Krubera. Śmiać mi się chce, gdy w złości opowiada jak to musiał nosić w jaskini wory wypchane kapustą i marchewkami, które miały służyć za żarcie biwakowe. Jak twierdził sraczka po nich nie odstępowała go przez kolejne trzy dni. Na biwakach tłumy grotołazów i ściśle określone reguły działania. Tego dnia idzie się tu, tamtego wraca. O tej godzinie nie wolno już się poruszać w jaskini, a jeść trzeba to co ci podadzą – czyli kapustę z ziemniakami i marchewką, a wszystko to za bagatela pięćset dolców, w tym sraczka gratis. Takie wyprawy, to chyba nie dla mnie. W jaskiniach cenię sobie spokój i pewnego rodzaju niezależność. Nie po to opuszczam powierzchnię Ziemi zanurzając się w tajemniczy świat jaskiń, aby po chwili przepychać się w tłumie grotołazów poruszających się w górę i dół w ściśle określonym rytmie. Poza tym lubię działanie w małych zespołach, które uważam za najbardziej efektywne.

     Nie spieszymy się z wejściem. Oboje wiemy, że na pośpiech i szybkie działanie jeszcze przyjdzie czas. Spokojnie jemy kanapki, pijemy płyny, przebieramy się i worujemy liny. Pogoda nam sprzyja. Jest pięknie, ani zimno ani gorąco, a dookoła piękne widoki. Aż żal wchodzić do jaskini. No ale w końcu po to tu przyszliśmy.

- To co ja może już zacznę poręczować trzy pierwsze studzienki – mówi Pablo

- W porządku, zaraz też będę szedł - odpowiadam.

Kończę przygotowywanie się do wejścia, gdy Pablo bierze swój worek i rozpoczyna zjazd wlotową studnią. W mgnieniu oka znika pod powierzchnią ziemi. To znak, że powinienem zacząć się spieszyć. Zegarek włączony! Wprost przebiegamy trzy pierwsze studzienki, na Pierwszej pięćdziesiątce przejmuję poręczowanie. Najpierw krótki odcinek liny, potem długi złączony z nią, jedna przepinka i jak najszybciej na dół. Ale co to?

- Cholera lina nie starcza! Wisi ze dwa metry nad spągiem, nie dam rady się wypiąć, przepnę się na linę Ganszera, a ty skróć maksymalnie przepinkę i wtedy powinna starczyć idealnie – mówię do Pabla.

- Dobra! - słyszę odpowiedź.

Wykorzystuję linę Jurka i Frytki i przepinając się na nią staje na dnie. W tym samym momencie Pablo maksymalnie skraca przepinkę co daje oszczędność jednego metra i już bez problemu udaje mu się zjechać na dno studni. Trawers studni Flacha pokonujemy jednocześnie – lina złożona na pół na pierwszym Batinox-ie i wpięty shunt w dwie żyły. Najpierw ja, a tuż za mną Pablo. Gdy on ściąga i zwija linę ja zakładam już następną na drugiej pięćdziesiątce. Tu nie ma już żadnych problemów z długością liny. Starcza jej idealnie! Pod studnią chwilowe schylenie się, zakręt w lewo i już widać Pierwszy Płytowiec. Linę mamy tu dwudziestopięciometrową, choć teoretycznie potrzeba pięćdziesiąt metrów. Teoretycznie, bo w praktyce ostatnie dwadzieścia pięć metrów bez większych problemów można zejść bez asekuracji, a mniej liny z sobą to lżejsze wory. Zjeżdżam pierwszy, tuż za mną Pablo. Widzimy Jurka i Frytkę w Sali pod Płytowcem, ale szkoda nam czasu na zatrzymywanie się. Początek mamy niezły – jak na razie „zużyliśmy” około dwadzieścia pięć minut. Biegniemy w lewą część Sali, w kierunku wejścia w zawalisko prowadzącego w kierunku Magla. Jak na razie skończyły się odcinki linowe, a zaczęło się przeciskanie pomiędzy kamieniami i kluczenie w często skomplikowanych przełazach i salach. Na szczęście dość dobrze znam te partie i nie tracimy tu zbyt wiele czasu. Kolejno mijamy Partie Zakopiańskie, Czwarty Płytowiec i wchodzimy do Magla – pionowej szczeliny dwudziesto metrowej głębokości. Na dół schodzi się ją błyskawicznie; trzymana w ręku lina pozwala kontrolować szybkość zejścia. Na wąskim dnie Magla skręt w prawo i znów wchodzimy w zawalisko. Tu nie ma już możliwości zgubienia się – idziemy jak puszcza, byle w dół, gdzie czeka już na nas Elektromagiel – wąska szczelina, po poszerzeniu ładunkami wybuchowymi jest już bardzo obszerna. Za nią pokonujemy Szczelinę Agonii – coś w stylu Magla tylko dwukrotnie krótsze. Przed nami najgorsze czyli Błękitna Laguna – kilkunastometrowy odcinek bardzo niskiego i ciasnego korytarza z płynącą po spągu wodą. Z wyjątkiem nazwy to miejsce nie budzi mojej sympatii. Właściwie za każdym razem, gdy wchodzę w to miejsce zastanawiam się czy ma jakiś sens tak bardzo ingerować w to co stworzyła natura oraz czy to co zostało tu zrobione można jeszcze nazwać eksploracją czy po prostu górnictwem jaskiniowym. Ja idę pierwszy mając pod siebie podczepiony wór, Pablo tuż za mną przepycha go, gdy się klinuje. Udaje nam się przejść bez większych problemów, no może z wyjątkiem tego, że Pabla kombinezon w czasie przechodzenia zacisków zabiera sporo wody i jego wnętrze staje się kompletnie mokre. Ja mam na sobie nieprzemakalny kombinezon, który ratuje mnie przed całkowitym zalaniem. Mokre ciuchy Pabla oznaczają, że musimy poruszać się szybko, każdy dłuższy postój będzie oznaczał niepotrzebne marźnięcie. Po przejściu Błękitnej Laguny wchodzimy w Partie za czterema zaciskami – trochę czołgania i właściwie dwie nieprzyjemne szczeliny, które na szczęście udaje nam się pokonać bardzo sprawnie. Idąc pierwszy schodzę szczeliną po skosie w dół, tak jak puszcza najkorzystniej, jest rozszerzenie, mała salka i nagłe zwężenie.

- Co to?! Nie kojarzę takiego miejsca.

Na wprost szczelina robi się nie do przejścia, górą też się nie da, więc chyba zeszliśmy zbyt nisko. Dziwne, a wydawało mi się, że w tym miejscu nie da się zgubić.

- Widziałeś po drodze jakąś kaskadę z piaskiem? – pytam się Pabla.

- Była chwilę wcześniej, do góry.

- Aaa..!! Zatem zeszliśmy zbyt nisko, trzeba pójść nią do góry aż przetniemy prostopadły meander bez piasku i wtedy skręcić w prawo.

Nie tracąc czasu czym prędzej wracamy na właściwą drogę, wszystko się teraz zgadza! Po chwili schodzimy szczeliną w dół, gdzie czeka na nas kolejny zacisk. Na szczęście znam go z poprzednich przejść więc w szybki sposób udaje się przedostać na drugą stronę. A za nim jeszcze trochę czołgania i wychodzimy w Kominach Ekstazy. Uff... chwila odpoczynku przed nami. I jak tu cicho - żadnej wody i ciasnot. Zjeżdżając sycimy się chwilami wytchnienia, gdyż wiemy, że za moment ciąg dalszy tzw. „giełgoteki” czyli „ciorania się” w nieprzyjemnych ciasnotach. Niestety nie trwają one zbyt długo o czym uświadamia nas widok Biwaku. Za każdym razem wchodzimy tu w inny sposób, ale po tym wyjściu myślę, że zapamiętałem już to właściwe, najprostsze dojście. Ileż tu śmieci! Zastanawia mnie co decyduje o zostawianiu w jaskini takiego bałaganu – brak sił czy totalna ignorancja? Tuż za Biwakiem wprost wpełzamy w Ciągi przykrości. Nie ma tu jakiś ciasnych przełazów ani zacisków ale przeciskania się na dłuższym odcinku w chropowatych, wąskich i niskich korytarzach sprawia, że miejsce to zostaje na długo w pamięci. Znajdując się w takich miejscach zawsze dziwię się jak to możliwe, że obszerne partie połączone są tak wąskimi korytarzami, zwłaszcza jeśli odbywa się to na tak długim odcinku. Niby nie jest ciasno, ale poruszanie się jest uporczywe, a w niskich przełazach po spągu płynie woda i trzeba się nagimnastykować żeby woda nie wlała się przypadkiem do kalosza. W takich miejscach każdy z osobna prowadzi własną walkę z samym sobą starając się jak najsprawniej pokonać kolejne ciasnoty. Pokonujemy je wyjątkowo sprawnie, czas wciąż mamy niezły, jeszcze jeden zakręt mały prożek, skręt w lewo i zjazd obszerną studnią do Sali 52. Huk lecącej wody, ginącej w Szczelinie Troli zupełnie zagłusza odgłosy naszego poruszania się, jakby jaskinia żyjąc własnym życiem wcale nie dostrzegała obecności nieproszonych gości. Może i niech tak zostanie. Czym prędzej trawersujemy podcięte studzienkami szczeliny zjeżdżamy kolejne studnie. Mijamy Małe Błotko – kiedyś szczelinę nie do przejścia dziś mało uciążliwy zacisk, wchodzimy w pionowe szczeliny ze stopniami z „kątowników” ułatwiającymi poruszanie się zwłaszcza w górę. W takich miejscach czujemy się bardzo dobrze i wprost spływamy na dół, pokonując część w przyrządach zjazdowych, a część bez nich. Po chwili słyszę głosy! Wydaje mi się? Nie! To ekipa warszawska idąca na rozpoznanie tych partii. Krótkie cześć, cześć i nie zatrzymując się biegniemy dalej by po chwili stanąć na Rozdrożu. Wspólnie postanawiamy, że zatrzymamy się w tym miejscu na jakieś picie i jedzenie, ale dopiero w drodze powrotnej. Zatem nie tracąc ani chwili trawersujemy błotniste pochylnie w kierunku Studni wiatrów. Wykorzystując wiszącą na stałe linę przechodzimy na drugą stronę i wchodzimy w Błotne Łaźnie – znów poza nazwą nic godnego uwagi. Po raz kolejny stwierdzam, że nie lubię tych partii, choć pocieszające jest to, że znając patenty można poruszać się w nich całkiem szybko. Kilka zakrętów, pochylnie w dół, pochylnie w górę, trawers szczeliny i cały czas cisza, wszechobecna cisza! Parujące kombinezony i miarowy odgłos oddechu, po chwili zostaje przerwany wodospadem spadającym do Parszywej siedemnastki. Wyjmujemy linę z worka, Pablo zjeżdżając pierwszy mocuje ją na Batinoxach. Ogromny huk lecącej wody zagłusza całkowicie nasze głosy. Z trudem słychać komendy „wolna!”. Pablo coś krzyczy z dołu, nie jestem w stanie go usłyszeć. Wołam „Co?!” i czekam na odpowiedź. Nic nie słyszę, ale po chwili już wiem, lina jest zbyt krótka i trzeba zrobić wahadło żeby stanąć na półce – wówczas wystarcza jej na styk. Po wypięciu się z liny trawers półką, krótki zjazd, kilka metrów marszu i dalej suchą stopą iść się nie da. Syfon Dziadka – cel osiągnięty!

- Ile czasu minęło? – pytam się Pabla.

- Trzy godzimy piętnaście minut – odpowiada.

- To dobry czas, choć może być ciężko wyrobić się w dziesięciu godzinach.. Jak się czujesz? – pytam się, wiedząc, że nie przyjechał w Tatry w optymalnej formie.

- Zmęczony i mokry, ale dobrze. A ty?

- Boli mnie gardło, poza tym w porządku – odpowiadam.

Ubieramy przyrządy do wychodzenia i kierujemy się ku górze, w kierunku Rozdroża, na chwilowy odpoczynek regeneracyjny. Żałuję bardzo, że nie mam ze sobą aparatu. W takich momentach warto utrwalać rzeczywistość, żeby za jakiś czas móc sobie przypomnieć o takich chwilach. Wychodzę pierwszy, prożek do góry, trawers, krótki odcinek linowy, kilka metrów po półce skalnej i Parszywa siedemnasta a w niej ogromny wodospad. Powoli trzeba przestawić umysł na nieco inne ruchy raz ręka raz noga.

- Lina wolna! –krzyczę

- Ok!- pada odpowiedź.

Po chwili obaj jesteśmy nad krawędzią studni.

- Ja zwinę linę, możesz już iść – mówię do Pabla.

Początek wyjścia jest dość uciążliwy. Śliskie błoto skutecznie utrudnia poruszanie się w górę. Co chwila trzeba uważać, żeby nie obsunąć się w dół. Na skośnym trawersie w szczelinie obsuwa mi się noga i zjeżdżam kilka metrów. Zatrzymuję się kolanem na ścianie.

- Kur...ja pierd...! - ale się walnąłem! Na szczęście mam ochraniacze na kolanach, które trochę zmniejszyły impet uderzenia.

Trzeba rozruszać kolano, to najlepszy sposób na ból. Dalszą część Błotnych Łaźni pokonuje już bez większych problemów. Wokół kompletna cisza. Gdy rozmasowywałem kolano, Pablo zniknął już gdzieś z przodu. Spotykamy się po chwili na Rozdrożu.

- Nareszcie chwila odpoczynku, strasznie zgłodniałem i chce mi się pić- mówię siadając na kamieniu.

- Mi też – pada odpowiedź.

Przez chwilę sycimy się posiłkiem. Jakże pyszne są kabanosy i kanapki! Na deser mały batonik, kostka czekolady i trzeba iść dalej. Czas nie jest naszym sprzymierzeńcem. Po dziesięciu minutach postoju wchodzimy w niepozorne wejście prowadzące do Galerii Krokodyla. Wyjście w szczelinach do góry nie sprawia większego problemu, stopnie i wiszące liny mocno pomagają. Mogę powiedzieć, że jest tu nawet przyjemnie. Jakoś wydaje mi się, że lubię to miejsce albo może po prostu patrzę przez pryzmat tego co nas czeka wyżej. Wszechobecna cisza sprawia, że słyszę każdy swój oddech i uderzenie serca. Staram się jak najszybciej pokonywać kolejne metry i nawet nie wiem kiedy, gdy już jestem przed Małym Błotkiem. Szybko wczołguję się głową w tą pozornie bardzo ciasną szczelinę, która im głębiej się w nią wejdzie okazuję się być nietrudnym przełazem. Worek z liną i turbką przeszkadza mi nieco, ale nie na tyle aby w znaczący sposób krępować mi ruchy. Za przełazem już obszerniejszym korytarzem wchodzę do salki gdzie zaczynają się kolejne odcinki linowe. Wyjmuję z wora turbkę ze sprzętem osobistym, gdy wchodzi też Pablo.

- To ja może już pójdę, żebyśmy nie tracili czasu – mówi.

- Jasne - odpowiadam zakładają Pantina na nogę.

Na linach Pablo narzuca szybkie tempo, więc staram się go dogonić. Gdy się jest zmęczonym widok uciekającego partnera działa mobilizująco i mniej myśli się o zmęczeniu. Przed Salą 52 słyszymy głosy warszawiaków. Chętnie puszczają nas przed siebie, co jest bardzo miłe z ich strony. Ich pozdrowienia i życzenie nam jak najszybszego wyjścia działa na nas jeszcze bardziej pokrzepiająco. Mijając ich nie zatrzymujemy się ani na chwilę, tylko odpowiadając dziękuję i życząc im również bezpiecznej akcji wchodzimy w ciągi przykrości. Na wyjściu wydają mi się one nieco mniej przykre niż gdy szedłem w dół. Może to kwestia psychiki – świadomość, że z każdym metrem jesteśmy coraz bliżej powierzchni dodaje sił? Coraz bardziej wierzę, że jest możliwe nasze wyjście z jaskini w czasie krótszym niż dziesięć godzin. Na Nowym biwaku nie zatrzymujemy się – jakoś nie przepadam za tym miejscem, nie czuję też na tyle zmęczenia żebym musiał tu siadać i odpoczywać. Poza tym chcę jak najszybciej znaleźć się w Sali pod Płytowcem – tam umówiliśmy się, że robimy kolejny przystanek na jedzeni i picie. W głowie kołaczą myśli „Jeszcze tylko kilka zacisków, trochę czołgania i trudności za nami”. W czasie wyjścia kolejnymi studniami poza komendami „Wolna” i „Ok” w ogóle nie rozmawiamy. W czasie czołganie i przeciskania się też dominuje cisza. Wiemy dokładnie co mamy robić, rozumiemy się bez słów. Gdy worek zahacza się o występy po prostu sobie pomagamy. Poza tym każdy w samotności pokonuje kolejne metry. Uwielbiam w jaskiniach te momenty walki w samotności, zmagania się z własnymi słabościami, gdy człowiek nie ma możliwości dzielenia się swoim zmęczeniem z nikim innym niż tylko z samym sobą. W stropie Kominów Ekstazy chowamy sprzęt do turbki i wchodzimy w Partie za czterema zaciskami. Ostatnie prawdziwe ciasnoty przed nami – szczelina w dół, zacisk w poziomie, wyjście szczeliną po skosie z zaciskiem na samej górze, potem nieco „giełgoteki”, trzy metrowy prożek do góry i bardzo ciasna szczelina kilkumetrowej długości. Za nią jeszcze jedno nieprzyjemne miejsce i jesteśmy w Błękitnej Lagunie.

- Pójdę pierwszy z workiem podczepionym pod dupę, jak się zaklinuje to mi pomożesz – mówię do Pabla

- Ok.

W czasie czołgania, worek zahacza się w zwężeniach. Czekając aż Pablo go odblokuje nabieram wody do rękawa.

- Kur... zalało mnie! – stwierdza Pablo

- Mnie trochę też, ale ch... z tym do otworu już niedaleko!

W Szczelinie Agonii i Elektromaglu poruszamy się żwawo, mknąc szybko ku górze. W zawalisku powyżej coraz mocniej odczuwam poobijane łokcie i poodciskane mięśnie. W Maglu nie wiem dlaczego używam Poigne w połączeniu z Pantinem na wiszącej linie – nie wychodzi mi to najlepiej, worek który mam podczepiony z boku też nie pomaga w wyjściu. Wychodzę bardzo powoli, co jakiś czas obsuwając się i waląc łokciami i kolanami o występy skalne.

- Ja pierd...! – mówię w złości. Jestem tu po raz trzeci i zawsze to miejsce wydawało mi jakieś prostsze, a teraz skłamałbym nie mówiąc, że z utęsknieniem czekałem na koniec tej szczeliny. Po jej osiągnięciu padam jak wór na półkę.

- Kur..zmęczyłem się – mówię do Pabla  Uff... no nic lecimy dalej!

Trawers w lewo i wyjście z okienka do Czwartego Płytowca. W czasie szybkiego chodu towarzyszy nam huk spadających kamieni leżących na tym wielkim piarżysku i zapach siarki. Po kilkunastu minutach wychodzimy w Sali pod Płytowcem, gdzie siadamy na upragniony odpoczynek. Jemy resztę jedzenia, pijemy wodę, sycimy się słodyczami. Ale wszystko smakuje!

- Nie ma co siedzieć długo - mówi Pablo – bo za chwilę zrobi nam się zimno. Cały jestem mokry. A ty?

- Trochę też... rękawy i na klatce, poza tym w porządku. Jak stoimy z czasem?

- Mamy jeszcze prawie dwie godziny do dziesięciu godzin, więc musi się udać. Jak wyjdziemy stąd w niecałą godzinę, to uda nam się złamać nawet dziewięć godzin!

- No to ruszamy!

- Ok, to ja już idę.

Kończę jedzenie, gdy Pablo rusza w stronę Płytowca. Po wszystkich ciasnotach, które mamy już za sobą wyjście po linach do otworu jest prawdziwą przyjemnością. Działamy szybko i zorganizowanie – jeden wyciąga linę ze studni, gdy drugi już ją woruje, nie tracimy ani minuty. W czasie podchodzenia zastanawiam się jakie warunki panują na powierzchni, cieszę się, że już jesteśmy tak blisko. Po ośmiu godzinach i pięćdziesięciu ośmiu minutach jesteśmy oboje na powierzchni. Zatem udało się! Nie tylko złamać czas dziesięciu godzin, ale nawet dziewięciu! Na zewnątrz temperatura nie najwyższa, mgła i lekka mżawka, klasyczny tatrzański syf! Jesteśmy zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi. Ściskamy się, gratulując sobie wzajemnie. Dzwonimy do znajomych na Bazie informując ich, że się udało i że jesteśmy cali i zdrowi na powierzchni. Przebieramy się szybko i schodzimy na dół, Pablo nieco szybciej ja nieco wolniej bojąc się o swoje kolana, zwłaszcza na zejściu w Kobylarzowym Żlebie. Schodząc samotnie w ciemności myślę o tym co działo się przez ostatnie kilkanaście godzin. Cieszę się, że mogłem tam być. Powoli schodząc rozmyślam o tym co było, ale i również kołacze się w głowie myśl „Co dalej?”. Jaki następny cel...

Przejście głębokości Jaskini Wielkiej Śnieżnej (osiągalnej suchą stopą) odbyło się dnia 6.09.2014 roku. Czas w jaskini 8 godzin i 58 minut. Poręczowanie i reporęczowanie od otworu do Sali pod Płytowcem oraz Parszywa siedemnastka. W wyjściu udział wzięli: Paweł Ramatowski i Piotr Sienkiewicz (obaj Sekcja Taternictwa Jaskiniowego KW Kraków).

Autor: Piotr Sienkiewicz