- Kategoria: Wyprawy
Gouffre Berger 2018
Historia, którą opiszę na łamach tej relacji, wydarzyła się we Francji... a dokładniej 1000 m pod powierzchnią. Głównymi bohaterami będą: Ewelina Raczyńska (kierownik), Michał Macioszczyk (eMCe), Freindorf Marcin (Frytka), Sekowski Przemysław, Fidzińska Kaja, Mariusz Mucha (Many), Paweł Barczyk, Krzysztof Juszyński, Michał August. Pomimo kilku przeszkód i nieporozumień osiągnęliśmy całkiem sporo, ale by nie zdradzić za dużo z finału, zacznę od początku…
Francja okazała się bardzo odległa - do pokonania z Krakowa mieliśmy ponad 1600 km, co dało około 16 godzin w samochodzie! Na miejsce naszej zbiórki - kamping "Les-buissonnets", dotarliśmy przed 9. Do godzin wieczornych udało się zebrać wszystkich w komplecie i jeszcze tego samego dnia zaczęło się wielkie pakowanie sprzętu. Pakowane były przede wszystkim: liny, plakietki (według informacji, które mieliśmy jaskinia miała być niezaporęczowana!), jedzenie (głównie liofilizaty, kabanosy i na prośbę Kaji ser), sprzęt biwakowy. Z fajniejszych patentów należy wspomnieć o użyciu stretcha do kompresji i zabezpieczenia jedzenia. Generalnie udało się wszystko załadować do 19 worów, czyli po ~jednym na głowę, plus prywata.
Po zakończonym pakowaniu rozdzieliliśmy się na dwa zespoły jeden poszedł "na miasto" w celach obiadowych, podczas gdy drugi postanowił pobiegać i zrobić rozpoznanie otworu.
W celu dostania się do otworu Gouffre Berger najłatwiej dojechać na parking "La Moliere". Podążając za Google Maps można lekko się zdziwić, gdyż zaproponowana przez niego trasa prowadzi przez stromą nieasflatową drogę, co jak się później okazało, nie jest optymalnym rozwiązaniem... Szybkie wytyczenie nowej trasy pozwoliło nam dojechać na miejsce docelowe - punkt widokowy koło parkingu “La Moriere”, skąd udaliśmy się dalej pieszo. Droga do otworu zajęła nam około godziny. Pomimo 200 m różnicy poziomów nie była wymagająca i jest bardzo łatwa do zlokalizowania, choć należy mieć na uwadzę kilka skrzyżowań, na których można pójść nie w tę stronę... oczywiście my to zrobiliśmy, co wymusiło na Pawle bieg przełajowy. Jego mina, wybiegającego z krzaków, po zorientowaniu się gdzie w końcu jest, zapewniła nam odpowiednią dawkę dobrego humoru.
Już po ciemku zespół był znów w komplecie na kempingu. Szybka integracja w celu zgrania charakterów i spać, w końcu następnego dnia rozpoczynamy akcję jaskiniową!
Choć z pewnymi oporami, każdy wstał na czas. W ferworze porannej walki o krople energodajnej kawy, sprawdzaliśmy prognozę pogody, niestety nie była idealna... W tym miejscu należy wprowadzić do historii, głównego złego - wodę. Jaskinia Gouffre Berger jest bardzo podatna na opady deszczu, przynajmniej jeśli chodzi o partie poniżej biwaku (~ -600m). Podczas przygotowywania planu wyprawy musieliśmy uwzględnić realne zagrożenie odcięcia zespołu lub pojedynczych osób, oraz to, że jaskinia może być nie do przejścia z powodu zalania. Rémy Limagne, który był naszym głównym francuskim źródełkiem informacji, wskazał nam pewien sposób pomiaru niebezpieczeństwa: na początku wodnych partii znajduje się trawers "Les Coufinades" - zgodnie z wytycznymi - jeśli woda znajduje się bliżej poręczówek niż 1 m, należ uznać pozostałe partie za zalane, a tym samym nie do przejścia. Czy zastosowaliśmy się do tej zasady opiszę później. Tymczasem, wrócę myślami do bohaterów historii. Wcześniejsze rozpoznanie pozwoliło nam doprowadzić cały zespół sprawnie do parkingu, który stał się miejscem postojowym dla naszych samochodów na najbliższe 3 dni... Jeszcze wspólne zdjęcie przy otworze jaskini i wchodzimy.
Już na samym początku zauważyliśmy, że coś jest nie tak - wlotówka jest zaporęczowana, podczas gdy według naszych informacji nie miała być. Many dokłada naszą poręcz. Myślę, że głównie w celu pozbycia się worów niż realnej potrzeby, chociaż należy zauważyć, że nasze liny są w o wiele lepszym stanie. Pierwsze zjazdy doprowadziły nas do dużej sali “Puits de Cairn”, która stanowi początek przeprawy przez meander. Jego pokonanie sprawia nam umiarkowane problemy, głównie przez ciasnotę i potrzebę targania 2-3 worów na osobę. Gimanastyka musi być, w końcu bicepsy muszą się wyrobić! Po kilku godzinach ciorania udało nam się dotrzeć do pierwszej wodnej atrakcja tego dnia - “Lac Codoux”. Plan B zakładał pokonanie tego jeziorka za pomocą pontonu. Na szczęście nie było to wymagane i udało się je pokonać trawersując jedną ze ścian, ucierpiały tylko kalosze i skarpetki.
Ponton, nienadmuchany, oczywiście zostawiamy po drugiej stronie, gdyż według informacji “Lac Codoux” potrafi być zalane po strop lub jak zażartował Many: "Zalane aż po spąg, będzie trzeba nurkować".
Dalsze dojście do biwaku nie sprawiało już trudności - prowadzi przez rozległe korytarze… Jeśli ktoś ma niewygodne kalosze, radzę zabrać podejściówki na ten fragment... Sam biwak składał się z 3 namiotów i karimat. Dodatkowo w sezonie znajduje się tam telefon alarmowy. Od siebie dołożyliśmy palniki i jedzenie, przez co zrobiło się przyjemnie... tak jak w domu.
Podobnie jak dzień wcześniej postanowiliśmy zrobić szybkie rozpoznanie dalszych partii, a w szczególności stanu wody i poręczówek. Niestety po dotarciu do "Les Coufinades" okazało się, że stan wody jest wysoki (odległość do poręczówek jest mniejsza niż 1 m), co postawiło dalszy plan działania pod znakiem zapytania.
Z mieszanymi myślami wróciliśmy na biwak, gdzie czekała na nas kolacja - od razu zrobiliśmy przegląd smaków naszych liofilizatów. Naszym ulubieńcem stała się kasza jaglana z malinami i szpinak... oczywiście żartuję... strogonow rządzi!
"Poranek", wprowadził nas w bojowy nastrój - śniadanie, ubieranie neoprenów, pakowanie worów awaryjnych z palnikami i jedzeniem, w razie odcięcia... i pytaniem: Czy uda nam się pokonać wodne partie? Grupą dotarliśmy ponownie do "Les Coufinades". Ku naszemu zaskoczeniu woda opadła około 30 cm, tym samym mieszcząc się we wskazaniach "linii życia", jak określił ją Remi. Euforycznie ruszyliśmy do pokonywania trawersu. Po kilkunastu przypinkach niektórzy postanowili pokonać go w sposób mokry - wskakując do wody i płynąc wpław. Trzeba przyznać, że była to na pewno łatwiejsza opcja, gdyż poręczówka wymagała sporej siłowej gimnastyki podczas pokonywania. Trawers doprowadził nas do "wrót" “Cascade Claudine”. Została podjęta decyzja o rozpoznaniu. Many, Ewelina i eMCe udali się na przód z zadaniem zorientowania się, jak wyglądają dalsze partie i decyzji co robimy dalej. Po niespełna 15 minutach, zostało ustalone, że jedynym bezpiecznym sposobem poruszania, będzie podział na zespoły.
Sama przeprawa przez “Cascade Claudine” dostarcza dużo wrażeń - praktycznie cała prowadzi nad szybko płynącą rzeką, która swoim odgłosem nie pozwala na rozluźnienie, które by się przydało, gdyż poręczówka jest w słabym stanie - stare przetarte liny, połączone z wątpliwymi węzłami to standard. Najłatwiej opiszę to cytując Manego, który szedł przede mną - pokonując trawers po mokrych ścianach, odwrócił się do mnie i krzyknął "Przypnij się do tej liny, ale jak obciążysz to ona pierd..., więc idź po ścianach". Dobrze, że techniki zapieraczkowe są proste i łatwe w użyciu... Pewnym urozmaiceniem są zjazdy wzdłuż wodospadów "Reseu de Cascades" i "Cascade Claudine", które przynajmniej na chwilę pozwalają stanąć na płaskim.
W składzie: Ewelina, eMCe, Many, ja i Paweł dotarliśmy do eksplorowanych partii nad "Pseudo siphonem", które choć nie były naszym celem, można uznać za sukces - w końcu -1000 padło. Pozostałe grupy zaczęły wycofywać się trochę wcześniej. W okolice -1000 dotarła też Kaja z Frytką, natomiast Przemo z Krzychem zawrócili po obejrzeniu "Grand Canyon" - ogromnej sali, gdzie eksploratorzy zakładają 2 biwak. Niestety czasu nie oszukamy, według ustaleń mieliśmy zacząć się cofać po 2h od początku “Cascade Claudine” i tak zrobiliśmy.
Zmęczeni, choć zadowoleni z osiągów wróciliśmy na biwak, gdzie czekała nas kolejna porcja liofilizatów i co najważniejsze suche ciuchy, które stanowiły miłą odmianę od przemoczonego neoprenu.
Pozostała część akcji przebiegła zgodnie z planem - pobudka po regenerującym śnie, pakowanie i wyjście na powierzchnię. Należy jednak jeszcze wspomnieć o “Lac Codoux”, gdzie zostawiliśmy ponton. Okazało się, że poziom wody spadł na tyle, że nie był on dalej potrzebny i w dodatku mogliśmy przejść bez trawersowania po ścianie - miłe zaskoczenie.
Na powierzchnię ostatnie osoby wydostały się około godziny 18, niestety - zgodnie z prognozą - prosto w burzę z piorunami. Ciekawi mnie co by się wydarzyło w “Cascade Claudine”, jakbyśmy opóźnili akcje o jeden dzień i do jaskini wpłynęłaby woda z tego opadu - zalałoby by nas? Tego na szczęście się nie dowiemy.
Noc już na powierzchni spędziliśmy na awaryjnie znalezionym kampingu "Les eymes", popijając lokalne wino i dojadając wyprawowe jedzenie - między innymi rodzynki.
Nazajutrz spakowaliśmy rozwieszony sprzęt, pożegnaliśmy się... i tu historia się kończy. Życzę, by każdy mógł przeżyć coś takiego. Dziękuję za wspólną wyprawę, w doborowym towarzystwie! .... August
P.S. Na zakończenie z ukłonem dla pewnego klubu :) :
- Jak się nazywa grecki menel ?
- ....
Menelaos ...