banner SWW

O Przybyciu Tytanów i nie tylko

W sumie to może być rzeczywiście dobra motywacja przed sezonem panelowym, więc napiszę kilka słów jak to się stało że droga (Przybycie Tytanów VI.5+) padła.

Zacznę od tego że zrobienie drogi za VI.5 jest spokojnie w zasięgu bardzo wielu osób. Poza tym nie należy mojego doświadczenia brać za bardzo do serca. U mnie to zadziałało, ale działać musiało długo. Jak ktoś się postara, to do takich trudności dojdzie znacznie szybciej. Przez 8-9 lat wspinałem się bez specjalnego zaangażowania i treningu, w tym czasie po prostu jeździłem w skały i w góry i tak udało mi się doczłapać do poziomu VI.3. Dopiero potem zacząłem trenować i w ciągu 4 lat przeskoczyłem na mój aktualny poziom.

K8 A Maharadza Maharadza Dol.Bolechowicka 2013 08 20

Myślę że przynajmniej do poziomu VI.2-3 warto trenować pod czyimś okiem. Miałem tą przyjemność, że chodziłem na klubową sekcję panelową kiedy treningi prowadził Mechanior. Dało mi to bardzo dużo, bo nauczyłem się mniej więcej na co zwracać uwagę i jak trenować. Wspólne treningi dają systematyczność i świetnie motywują. Potem trenowałem już sam, więc systematyczność dramatycznie spadła, ale ponieważ zacząłem chodzić na Koronę, to motywacja ogromnie wzrosła. Okazało się nagle że najsłabsi tam zawodnicy są mocniejsi ode mnie, więc trzeba było zacisnąć zęby i doładować :)

Teraz nie trenuję zgodnie z żadnym planem treningowym. Czuję że to nie jest efektywne i bardzo chciałbym to zmienić. Zawsze jesienią obiecuję sobie że będę się trzymał planu i będę pilnie ładował. Potem jednak okazuje się, że w weekendy trzeba jeździć w góry, więc w tygodniu nie mam za bardzo siły na solidny trening (a potem w weekend nie mam za bardzo siły na wspinanie w górach, bo jednak poszedłem na panel i zrobiłem solidny trening). Wszystko wychodzi więc bardzo chaotycznie, treningi są raczej z doskoku i służą głównie podtrzymaniu formy, a nie jej budowaniu.

Wiosną oczywiście okazuje się że jestem flak i walczę o życie na drogach na których dawniej się rozgrzewałem. Na szczęście powrót do formy zawsze jest o wiele szybszy niż jej budowanie, więc kilka wyjazdów w skały i kilka sesji na kampusie pozwala znów spojrzeć optymistycznie na sezon.

Oczywiście trening fizyczny jest niezwykle ważny, ale chyba ważniejsze jest to co siedzi w głowie. Po pierwsze trzeba uwierzyć, że zrobienie trudniejszej drogi jest możliwe. Po drugie trzeba się pogodzić z tym, że wymaga to sporego nakładu pracy i niekoniecznie musi przyjść natychmiastowo. Istotne jest aby wyznaczać sobie cele pośrednie. Powinny one być realistyczne i możliwe do osiągnięcia w przeciągu kilku miesięcy. Nie ma sensu obierać sobie celu typu: chcę w życiu dojść do poziomu VI.5. Lepiej powiedzieć sobie: w najbliższym sezonie podniosę mój poziom RP o jeden stopień, a jeszcze lepiej znaleźć sobie konkretną drogę, która stanie się takim celem. Potem to już tylko kwestia wytrwałości i odrobiny szczęścia. Mało przeżyć daje taką radość jak osiągnięcie takiego celu, a do tego jeszcze bardziej wzrasta motywacja do dalszego rozwoju.

Na Przybyciu właściwie nie miałem już żadnych wątpliwości co do tego czy drogę zrobię. Górna część jest taka sama jak w Montokwasie, który zrobiłem roku temu. Dolna część jest również podobna do Montokwasu: gnioty w pionie, czyli to co lubię. Trudnością jest jedynie to, że nie ma za bardzo gdzie odpocząć i do kruksa dochodzi się już solidnie spranym. Wiedziałem więc że jest to tylko kwestia zrobienia odpowiedniej wytrzymałości.

Ciekawe są natomiast dwie obserwacje które poczyniłem. Po pierwsze jak już zacząłem się wstawiać z dołem, to nagle problemem okazała się głowa. Po zrobieniu dwóch wpinek atakowały mnie myśli typu: "Co ja tu robię? Przecież to jest trudniejsze od wszystkiego na czym się wspinałem w życiu! Nie dam rady!". Sporo czasu poświęciłem więc na przekonanie mojej głowy, że jednak dam radę. Po drugie zauważyłem że po odpadnięciu w kruksie strasznie dyszę. Okazało się że prawie całą dolną część drogi robię na bezdechu. Zacząłem sobie wtedy powtarzać przed wejściem w drogę że mam oddychać. I wtedy nagle okazało się, że do kruksa dochodzę bardziej świeży, jak spadam to nie sapię, a jak już go w końcu zrobiłem, to prawie nie zauważyłem trudności :)

Trochę się rozpisałem, ale mam nadzieję, że komuś to się przyda i znajdzie w sobie motywację, żeby trenować i zawalczyć o jeszcze wyższą cyferkę. A potem okaże się, że tak naprawdę nie chodzi o cyfrę, ale przyjemność z tego jak już się fajną drogę zrobi.

 PS. Chciałbym jeszcze dodać, że bardzo ważne jest znalezienie sobie wytrwałego partnera z którym będzie można jeździć zylion razy w to samo miejsce. Ja nie zrobiłbym żadnej z moich trudniejszych dróg gdyby nie Ola Tyrna i Asia Dulemba. Dzięki dziewczyny! :)

Komentarz Piotrka Sztaby:

Ty Mikołaj jesteś realnym przykładem ze po 8 latach błąkania się po krzakach (oczywiście zdobywałeś doświadczenie, niemniej długo :), zacząłeś trenować i są wyniki.  Nikomu trudne drogi nie przyszły same, chociaż tak może się wydawać z zewnątrz. Każdy poziom wspinania jest fajny,  warto jednak się rozwijać,  to zwiększa pewność siebie w skale, otwiera nowe możliwości wspinania się po ładnych drogach (te najczęściej są trudniejsze) i podnosi bezpieczeństwo choćby w nieasekurowanym terenie górskim. Trzeba jednak przez 2-3 lata zintensyfikować działanie i cisnąć najlepiej jeszcze  gdy się  nie ma dzieci, kredytów i  partnerów, którzy  ciągną na plażę. Potem po prostu jest dużo trudniej dojść do wyższej cyfry, a przecież każdy może zrobić 6.5

Do zobaczenia w Bolecho :)

contentmap_plugin